Pięć mgnień meczu Liverpool - Arsenal

Na ogół przed oczami miga nam Liga Mistrzów, ale takie spotkanie, jak wtorkowy mecz Liverpoolu z Arsenalem również potrafi mignąć. I mignęło.

Fabiański na rollercoasterze. Jak często zdarza się, żeby bramkarz, który wpuścił cztery gole zostawał bohaterem meczu? Nie wiem, ale na pewno tak właśnie stało się we wtorek. Z drugiej strony - czy jest coś dziwnego w tym, że jednym z bohaterów zostaje bramkarz, który w jednym meczu obronił 10 strzałów? Przewaga Liverpoolu była miażdżąca i na ironię zakrawa fakt, że dopiero strzał rozpaczy Benayouna dał mu remis. Fabiański pokazał, że mecz z Chelsea był wypadkiem przy pracy i że jest bramkarzem na miarę Arsenalu. Choć, niestety, to może się okazać za mało. Raczej pewne jest, że Polak Almunii z bramki nie wypchnął, a przed rozpoczęciem nowego sezonu może się zdarzyć jeszcze mnóstwo rzeczy.

Wtorkowy Liverpool. Chyba dobrze byłoby wprowadzić do zasad piłki nożnej dodatkowy przepis, w myśl którego Liverpool wszystkie swoje mecze gra we wtorkowe wieczory. Ok, może trochę zdezorganizowałoby to rozgrywki, ale pomyślcie sobie - osiem bramek w każdym meczu? Jak dla mnie to całkiem uczciwa wymiana.

Kanonierzy z Liverpoolu. Rafa Benitez chyba czyta Z czuba, bo po tym, jak określiłem go mianem mordercy piłki (po pierwszym meczu Ligi Mistrzów z Realem) Liverpool zmienił się w ekipę rozstrzelaną bardziej od bandy pijanych rewolwerowców. W ciągu dziesięciu meczów, jakie Liverpool rozegrał od czasu wizyty w Madrycie sześciokrotnie strzelał co najmniej cztery bramki. W ostatnich trzech meczach strzelił dwanaście. Nie czyni go to może najlepszą obecnie drużyną świata, ale w kategorii najciekawszej do oglądania mają już spore szanse.

Widowiskowe porażki. Dlatego wielka szkoda, że dwa ostatnie mecze były dla Liverpoolu porażkami i to kosztownymi. Po remisie 4:4 z Chelsea pożegnali się z Ligą Mistrzów, a wtorkowy remis z Arsenalem poważnie oddalił ich od mistrzostwa Anglii. Mają tyle samo punktów co Man Utd przy dwóch meczach rozegranych więcej. Patrząc na to, z kim jeszcze mistrzowie Anglii zagrają - ciężko będzie im roztrwonić przewagę. Choć kilka meczów - choćby Arsenal u siebie czy derby z Man City mają potencjał skórki od banana. A Liverpoolu, owszem, szkoda, ale, z drugiej strony jeśli traci się w dwóch meczach osiem bramek...

Andriej Arszawin. Ok, gada głupoty , fatalnie śpiewa i nie potrafi się rozstać z garnkiem swojego fryzjera , ale siedem bramek i pięć asyst w 11 meczach robi wrażenie. Tym większe, że Rosjanin był we wtorek jedynym piłkarzem Arsenalu, który potrafił w ogóle trafić w bramkę Liverpoolu. Miał cztery okazje, wykorzystał wszystkie. Nie wiem, czy to już narodziny nowej megagwiazdy Premier League, ale jeśli ktoś spodziewał się widowiskowej klęski w stylu angielskiej przygody Andrija Szewczenki, chyba się rozczaruje.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.