Z cyklu "Nieznani, a szkoda": Piotr Morawski

Od ostatniego Nieznanego trochę wody we Wdzie upłynęło, ale po przegrupowaniu wracamy do opisywania sportowców, którzy naszym zdaniem są zbyt mało znani (a szkoda). I to wracamy odcinkiem wyjątkowym. Dzisiejszy bohater jest jedynym jak dotąd Nieznanym, którego dane nam było osobiście poznać i reprezentuje dyscyplinę, która pewnie już więcej u nas nie zagości. Oto kilka słów o jednym z najwybitniejszych polskich alpinistów - Piotrze Morawskim, który niedawno  odbył swoją ostatnią podróż w góry.   

27 grudnia to data wielu ważnych wydarzeń w historii naszego wesołego kraju. 27 grudnia 1529 do Polski przyłączono

Mazowsze

, 27 grudnia 1918 wybuchło powstanie wielopolskie, które odbiega od tradycji polskich powstań tym, że zostało wygrane, 27 grudnia 1928 powstały Linie Lotnicze "LOT", którymi jest podobno bliżej, 27 grudnia 1941 do Polski zrzucono grupę inicjatywną, co dość poważnie wpłynęło na zawartość książek do historii, a 27 grudnia 2002 rozpoczęła się afera Rywina. Gdzieś między tym wszystkim - 27 grudnia 1976 na świat przyszedł Piotr Morawski.  

Lata mijały, a nasz mały bohater trenował kolarstwo i do tego, co miało dać mu sławę zbliżał się tylko mentalnie - zaczytując się książkami poświęconymi podróżnikom i odkrywcom. Fizycznie zbliżył się dopiero w liceum, gdy pierwszy raz odwiedził Tatry. Jak sam twierdził górskiego bakcyla połknął, gdy z kumplem ze szkoły przeszedł zimą Orlą Perć od Koziej Przełęczy do Zawratu. Niedługo potem chodzenie mu przestało wystarczyć i zaczął się wspinać. Minęło jeszcze trochę czasu i niewystarczające okazały się także europejskie góry.

Jego przygoda z dużymi wysokościami rozpoczęła się w 2001 roku, gdy wraz z członkami warszawskiego klubu wysokogórskiego ruszył na najwyższy szczyt Kazachstanu, położony w masywie Tien-szan Chan Tengri. Z ciekawostek Chan Tengri w języku ujgurskim, o którego istnieniu właśnie się dowiadujecie, oznacza Pan Dusz, co już robi wrażenie. Jeszcze efektowniejsze jest jednak to, że wznosi się 6995 m nad poziom morza, a jeśli akurat ma na sobie pokrywę lodową i śnieżną, to jest jeszcze kolejnych 15 m bliżej nieba. Na Morawskim tak wielkiego wrażenia to nie zrobiło i szczyt zwący się jak obosieczny miecz z gry RPG zdobył bez większych problemów. Już rok później zmierzył się z najwyższą górą Tien-Szan - Szczytem Zwycięstwa (7439 m n.p.m.), który niegdyś nosił poetycką niczym gaźnik od zaporożca nazwę Szczytu Dwudziestolecia Komsomołu. Szczyt Zwycięstwa zdołał pokonać Morawskiego i wyprawa zakończyła się na 6400 metrach.  

Nasz mały bohater zbytnio nie przejął się niepowodzeniem i po kolejnych kilku miesiącach zrobił kolejny krok, a w zasadzie kolejne metry nad poziomem morza w swojej górskiej przygodzie. Wziął bowiem udział w wyprawie, która na przełomie 2002 i 2003 roku mierzyła się z drugim najwyższym szczytem globu - owianym sławą złą niczym występ Fabiańskiego przeciw Chelsea K2. Żeby było zabawniej Morawski na wyprawę na mierzący 8611 m n.p.m. szczyt nie miał jechać. Jak to jednak zwykle w bajkach bywa miejsce się zwolniło i jednak wyruszył. Mniej bajkowo było na samej górze, bo wyprawie nie udało się przejść do historii jako pierwszej, która zdobyła K2 zimą. Morawski i kazachski himalaista Denis Urubko zabrnęli jednak na 7650 m, czyli najwyżej w historii zimowych potyczek z Czogori.  

Kolejnym celem była Shisha Pangma (8027 m n.p.m.), która wprawdzie w styczniu 2004 zdołała się obronić i alpinista musiał zadowolić się pierwszym zimowym przejściem południowej ściany tego ośmiotysięcznika. W kolejnym roku to góra dała za wygraną i 14 stycznia 2005 Morawski i towarzyszący mu Simone Moro zapisali się jako jej pierwsi zimowi zdobywcy. Włoch został zaś pierwszym alpinistą bez polskiego paszportu, który zaliczył premierowe zimowe wejście na któryś z ośmiotysięczników. Polską dominację w tej materii przerwano dopiero w lutym 2009, gdy właśnie Moro ze wspomnianym już Urubko zostali pierwszymi zimowymi zdobywcami Makalu. Poprzednie premierowe wejścia o tej porze roku zawsze należały do Polaków, dzięki czemu osiem z dziewięciu zdobytych zimą ośmiotysięczników to dzieło wspinaczy znad Wisły.

W 2005 Morawski zaliczył jeszcze jedno zwycięstwo - obronił doktorat z chemii. Jego praca nosiła tytuł ''Wpływ kształtu, wielkości i polarności cząsteczek na równowagi fazowe. Wpływ wysokiego ciśnienia do 1.5 Gpa'', co wydaje nam się jeszcze większą magią niż włażenie kilka tysięcy metrów nad zasięg najbliższej pizzerii. W tym samym roku himalaista zaliczył też pierwszy z trzech przegranych pojedynków z Annapurną (8091 m n.p.m.). Wracał na nią jeszcze w 2006 i 2008. Właśnie na tym ośmiotysięczniku Morawskiemu przydarzyła się jedna z najdziwniejszych górskich przygód. Mianowicie wspinając się cały czas widział idącego koło niego człowiek, którego po prostu nie miało prawa tam być.  

- Kiedy przystawałem zmęczony, on też przystawał. (...) Odwracałem wzrok, a potem gwałtownie patrzyłem w jego stronę. Zawsze był. Wydawało mi się, że nawet słyszę chrzęst jego kroków na śniegu. Kiedy wpełzłem do namiotu przez chwilę stał niedaleko. Zmęczony wypiłem herbatę. Przed snem wyjrzałem jeszcze na zewnątrz. Byłem zdziwiony, że nie wszedł razem ze mną do namiotu. A przecież towarzyszył mi prawie od wierzchołka! Ale on już zniknął i nigdy się nie pojawił - opisywał swoje halucynacje w jednym z felietonów himalaista.

Rok 2006 to rok mistrzostw świata w Niemczech i rok Morawskiego w Himalajach. Nasz mały bohater zaplanował sobie wtedy zrealizowanie tak zwanego ''Tryptyku Himalajskiego'', co na szczęście, wbrew nazwie, nie oznaczało w jego kalendarzu spektakularnych wykonań muzyki kościelnej wraz z Piotrem Rubikiem i orkiestrą dętą, a przyatakowanie trzech kolejnych szczytów. Na pierwszy strzał Morawski wraz z Piotrem Pustelnikiem, Słowakiem Peterem Hamorem i Donem Bowiem wziął górę o nazwie brzmiącej jak powitanie dwóch młodzieńców w glanach (Czo

Oju

). W tym samym składzie panowie wspinali się także na wschodni wierzchołek Annapurny (8091 m n.p.m.), Morawski jednak zaledwie 81 metrów przed szczytem zawrócił, ratując tybetańskiego himalaistę, zmagającego się z górą i ślepotą śnieżną. Również podczas wyprawy na Broad Peak, która dla ''Tryptyku'' był tym, czym ''Powrót Jedi'' dla ''Gwiezdnych Wojen'', Morawski udowodnił jak ważni są dla niego ''koledzy po fachu'', pomagając na wysokości 7800 metrów austriackiemu wspinaczowi.  

2007 stanął dla polskiego alpinisty znowu pod znakiem kolejnej potyczki z K2. Jeden z najniebezpieczniejszych szczytów świata, a ściślej jego niezdobyta zachodnia ściana, oparły się jednak atakowi polsko - słowackiego zespołu Morawski-Hamor-Dodo Kobold. Lepiej poszło naszemu małemu bohaterowi jeśli chodzi o szczyty w Polskim Związku Alpinizmu, w którym od 2007 roku właśnie pełnił funkcję wiceprezesa.

Już jako niemal wierzchołek PZA wspiął się (jakkolwiek by tonie brzmiało) Morawski na wierzchołek ''Matki z perłowym naszyjnikiem'' czyli Ama Dablam (6812 m n.pm.). Spróbował też z Pustelnikiem, Hamorem i Dariuszem Załuskim zaatakować Annapurnę, jednak z powodu trudnych warunków atmosferycznych musieli wycofać się tuż przed szczytem. Dla Morawskiego było to trzecie, a dla Pustelnika aż czwarte niepowodzenie w zmaganiach z dziesiątym co do wysokości szczytem Niebieskiej Planety. Ten drugi mógł czuć się tym bardziej sfrustrowany, że jest to ostania góra, której potrzebuje do skompletowania Korony Himalajów i Karakorum, czyli wejścia na wszystkie 14 ośmiotysięczników. Morawski widział jednak plusy wyprawy - To była jedna z najlepszych dróg jakie zrobiłem w Himalajach. Mały zespół, ściana na której nie było nikogo od 20 lat, mnóstwo wspinania i wspaniali partnerzy. To jest to czego chcę szukać w górach wysokich - twierdził himalaista, który rok ukoronował wejściem na koronę dwóch Gaszerbrumów - I (8068 m n.p.m.) i II (8035 m n.p.m.).

Miał zamiar zdobyć też Gaszerbrum oznaczony numerem III, ale wcześniej miał wraz Hamorem wyznaczyć nową drogę na szczyt  Manaslu (8156 m n.p.m.). W ramach aklimatyzacji himalaiści wchodzili na Dhaulagiri (8167). Niestety, wiemy już, że był to ostatni szczyt  z jakim mierzył się Morawski. 8 kwietnia tego roku na wysokości 5760 metrów, trochę poniżej pierwszego obozu, wpadł w szczelinę. Ratownicy TOPR-u, którzy przebywali akurat na tym masywie zdołali wprawdzie wydobyć polskiego himalaistę ze skalnej pułapki, ale jego obrażenia były na tyle poważne, że mimo reanimacji 33-letni Piotr Morawski zmarł. Zgodnie z jego wolą pochowano go w Himalajach, opuszczając ciało do lodowej szczeliny. Zostawił po sobie żonę, dwóch synów i wiele marzeń, które już nigdy nie będą zrealizowane.

Mamy jednak nadzieję, że po drugiej stronie także znajdzie jakieś fajne góry do zdobycia i drogi do wyznaczenia. Może też uda mu się spotkać tajemniczą postać, która śledziła go na Annapurnie. Naszą tym razem pozbawioną happy endu historię kończymy słowami samego Morawskiego - Zatem róbmy to co lubimy w życiu. Jeśli naprawdę chcemy, marzenia się spełniają. Nasza determinacja jest w stanie pokonać wiele barier, które na pierwszy rzut oka są nie do pokonania. Nie znamy przecież do końca naszych możliwości. Trzeba próbować, a nie od początku myśleć, że nie da się, bo jest za trudne. Nagle świat się otwiera. A my patrzymy wstecz i przebyta droga wydaje się taka krótka. Przed nami wielka niewiadoma, która czasem może przerażać. Jednak niewiadoma staje się wiadomą - trzeba przyznać, że w ustach faceta, który w wieku 18 lat wiedział o górach w zasadzie tylko, że są, a niedługo potem na stałe przeszedł do historii himalaizmu brzmią wyjątkowo przekonująco.  

PS Jeśli chcielibyście pomóc rodzinie Piotra informacje jak to zrobić znajdziecie

tutaj

.

bazyl & miszeffsky

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.