Emocje. Podeszły do sprawy wyjątkowo rzetelnie i odwiedziły wszystkie cztery stadiony, w dodatku przyprowadziły rodzinę i znajomych. Gdyby ktoś mi powiedział ''wybieraj najlepszy mecz tej kolejki albo wybieraj kolano'', prawdopodobnie nie miałbym teraz kolana.
Steven Liverpool. Czym się różni Liverpool od Stevena Gerrarda? Pytanie jest podchwytliwe - Liverpool i Steven Gerrard to jedno i to samo. Nie wierzycie? Przeprowadźmy zatem mały eksperyment. Napiszmy tak: Steven Gerrard został w środę kompletnie zneutralizowany przez Chelsea. Poza krótkimi okresami nie potrafił stworzyć pod bramką rywali żadnego poważniejszego zagrożenia, co najwyżej próbował wykorzystywać błędy obrońców, które, owszem, zdarzały się. Został kompletnie przyćmiony przez mądrze i skutecznie grających piłkarzy Chelsea i w niczym nie przypominał finezyjnego, nieustępliwego i niemal nieomylnego Gerrarda, którego oglądaliśmy chociażby w rewanżu z Realem. Zmieńmy teraz wszystkich Gerrardów na Liverpoole i wszystko nadal będzie się zgadzać idealnie.
Guus Hiddink. ''Rocks, Luiz Felipe Scolari sucks'' chciałoby się dopisać. Hiddink na pozór nie zrobił nic magicznego - po prostu przypomniał piłkarzom Chelsea jak świetnie potrafią grać w piłkę, ale efekty osiągnął w tym magiczne. Drużyna, którą oglądaliśmy w środę przypominała Chelsea z najlepszych czasów Mourinho - potrafiła wykorzystać najdrobniejszy błąd rywala, stanowiła śmiertelne zagrożenie przy stałych fragmentach gry, a kiedy prowadziła, potrafiła kompletnie sparaliżować poczynania Liverpoolu. Proste i skuteczne. Fakt, że Hiddink ma jedną, gigantyczną przewagę nad Scolarim - może skorzystać z Michaela Essiena. Pomocnik Chelsea zrobił Stevenowi Gerrardowi z wiadomych sfer jesień średniowiecza i był idealnym dopełnieniem duetu Lampard-Ballack. Wedle ostrożnych prognoz John Obi Mikel taką boiskową mądrość zdobędzie za jakieś 649 lat.
Branislav Ivanović. Przedmowę do tego wpisu napisał Jerzy Engel , za co jestem mu bardzo wdzięczny:
Faktycznie, nie ma. Dwie bramki w ćwierćfinale Ligi Mistrzów dające Chelsea niemal pewny awans do półfinału Ligi Mistrzów to rzecz, która naszym piłkarzom zdarza się średnio raz na tydzień.
Bayern kto? Po dwumeczu ze Sportingiem pisałem , że z obwieszczeniem zmartwychwstania Bayernu trzeba poczekać, aż zmierzą się z jakimś poważnym przeciwnikiem. Zmierzyli się i wyglądali przygnębiająco. Barcelona zagrała świetnie, ale wcale nie pokazała wszystkiego, na co ją stać. To Bayern wyglądał na Camp Nou jak drużyna podwórkowa. Obrońcy na sam widok rywali wpadali w popłoch i popełniali kompromitujące błędy. Napastnicy? Hm, nic mi nie wiadomo o tym, żeby jacyś byli na boisku. Frank Ribery? Zaraz, zaraz, chyba rzeczywiście, wybiegł ktoś taki na boisko, ale szybko chyba poszedł do domu, prawda? Nie skończyło się kompletną kompromitacją tylko dlatego, że Barcelonie w drugiej połowie nie zależało na śrubowaniu wyniku, a i parę razy Bawarczyków uratował Butt - jedyny piłkarz Bayernu, który z czystym sumieniem może teraz patrzeć w lustro.
Kryzys Barcelony. Siedzi i zawija. Bayern zagrał żałośnie, ale też w pierwszej połowie Barcelona pokazała wszystko to, czym zachwycała przez pierwszą połowę sezonu. Gdyby nie odpuściła i nie zaczęła się w drugiej połowie bawić, mogło się skończyć duuuuużo wyżej. W takiej formie typowanie jej na zwycięzcę Ligi Mistrzów jest jak pobicie ośmiolatka - może i satysfakcjonujące, ale kariery się na tym nie zrobi.
Czas Fabiańskiego. Polak wszedł na boisko w bardzo trudnym momencie, kiedy Arsenal miał poważne kłopoty z wyjściem z własnej połowy i natychmiast błysnął. Obronił strzały Senny i Capdevili, wprowadził spokój na tyłach Arsenalu i do końca meczu pewnie robił to, co do niego należało. Dziś wiadomo już, że zagra w kilku najbliższych meczach - przeciwko Wigan w lidze, przeciwko Chelsea w Pucharze Anglii, w rewanżu z Villarrealem i być może w lidze przeciwko Liverpoolowi. To jest jego czas, na który tak długo cierpliwie czekał i musi go wykorzystać. Jeśli będzie bronił tak, jak we wtorek na pewno przyprawi Arsene'a Wengera o ciężki ból głowy. A może po prostu posadzi Almunię na ławce.
Szczęśliwy pech Manchesteru. Gdyby ktoś przed meczem Man Utd - Porto wiedział tylko tyle, że zagra jeden z głównych faworytów do triumfu w Lidze Mistrzów i drużyna, dla której samo dojście do ćwierćfinału jest już dużym sukcesem, to w przerwie powiedziałby, że rzeczywiście, różnica klas jest ogromna, ale faworytom nie wypada robić takich błędów, jak ten Bruno Alvesa. Manchester zagrał w pierwszej połowie fatalnie i tylko niczym nieuzasadnionej hojności Alvesa oraz szczęściu zawdzięcza to, że do przerwy był remis, bo powinien przegrywać jakieś 0:3. W tym kontekście bramkę Gonzaleza należy chyba uznać za przejaw sprawiedliwości dziejowej, a nie za pecha.
Asysta roku. Bruno Alves kompletnie pozamiatał. No-look pass, po którym Rooney nie tylko miał idealną pozycję do strzału, ale którym też jednocześnie kompletnie zmylił bramkarza. Zinedine Zidane mógłby się od Alvesa niejednego nauczyć. Odpowiedzi na pytanie, czego Alves mógłby się nauczyć od Zidane'a przysyłajcie z dopiskiem ''oczywisty dowcip o waleniu z byka''.
Awans. Barcelona ma pewny i nie tylko ze względu na wynik, ale przede wszystkim ze względu na przepaść, jaka dzieli ją i Bayern. Liverpool awansu nie może już wygrać, co najwyżej Chelsea może go przegrać, ale w to nie chce mi się wierzyć. Ciekawiej jest w dwóch pozostałych parach, w których nie podejmuję się wskazywać faworytów. Arsenal dzięki bramce ma minimalnie większe szanse, ale pewny nie może być niczego. Manchester sam skomplikował sobie życie i musi w Porto wygrać. Jakieś dwa miesiące temu byłbym pewny, że mu się uda. Teraz absolutnie nie jestem. Angielska nawałnica zrobiła to, na co wskazuje jej nazwa - nawaliła. I może się okazać, że mający nas wszystkich chronić przed czysto angielskimi półfinałami dwumecz Liverpoolu z Chelsea będzie jedyną szansą na to, żeby choć jeden angielski klub znalazł się w półfinale.
Piotr Mikołajczyk