On wrócił

I jak to ma w zwyczaju strzelił bramkę. Trzykrotnie. W jednym meczu. Jaki on? Najbardziej znienawidzony napastnik świata.

Zanim przejdę do sedna, na wyraźne życzenie przemiłych kolegów z redakcji Z Czuba (''bo coś chlapnąłeś w swoim tekście, a my teraz dostajemy rykoszetem'') czuję się w obowiązku wyznać - tak, lubię Filippo Inzaghiego. Dlaczego? To proste - bo to jedyny taki piłkarz.

Żeby zrozumieć fenomen Inzaghiego warto zadać sobie jedno proste pytanie - co powinien robić napastnik. Odpowiedź może być tylko jedna - napastnik powinien strzelać bramki. Owszem, można wymagać od niego i innych rzeczy, ale ta jedna pozostaje bezsprzeczna i stanowi absolutną istotę bycia napastnikiem. Bramki. Inzaghi z tej jednej rzeczy wywiązuje się bez zarzutu - od wielu lat nieprzerwanie strzela, strzela, strzela i przestać nie może. Gdyby przyjąć to, kluczowe w przypadku napastnika kryterium, Inzaghiego można określić tylko jednym słowem. Wybitny.

Inzaghi strzela niezależnie od miejsca i czasu. Wypożyczony z Piacenzy, w której zaczynał karierę, do trzecioligowego Leffe strzelił 13 bramek w 21 meczach. W drugoligowej Veronie 14 w 37. Po powrocie do Piacenzy 17 w 41. Jedynie w debiutanckim sezonie w Serie A, w barwach Parmy mu nie szło - rozegrał 22 mecze, strzelił tylko 4 gole. Przeniósł się więc do Atalanty, gdzie rozegrał tylko sezon, bo z 24 bramkami został królem strzelców Serie A i kupił go Juventus. W Juventusie strzelił 88 goli w 163 meczach i przeszedł do Milanu, w którym, co chyba nikogo nie zaskoczy - strzelił 108 bramek w 232 meczach.

Strzelał gole w Serie C1, Serie B, Serie A, Pucharze Włoch, Pucharze Zdobywców Pucharów, Pucharze UEFA, Lidze Mistrzów i Klubowych Mistrzostwach Świata. W meczach towarzyskich reprezentacji, eliminacjach mistrzostw Europy i świata oraz w finałach mistrzostw Europy i świata. Łącznie w kadrze zdobył 25 goli w 57 meczach. W europejskich pucharach częściej od niego trafiali tylko Raul i Gerd Mueller (wliczając w to bramki z Pucharu Miast Targowych, pomijane w oficjalnych statystykach UEFA).

Każdy napastnik świata z takimi statystykami byłby bogiem. O każdym napastniku, który od siedemnastu lat średnio w co drugim meczu strzela gola mówiłoby się jako o geniuszu, który zszedł z nieba, żeby wywołać czekoladowy uśmiech na twarzy każdego dziecka, po czym zaprowadzić nas wszystkich do krainy powszechnej szczęśliwości oraz napoić nas coca colą i nakarmić lodami waniliowymi. O każdym, z wyjątkiem Inzaghiego.

Lista zarzutów stawianych Inzaghiemu jest długa. Po pierwsze - nie strzela ładnych bramek. Rzeczywiście, Inzaghi w polu karnym często wygląda jak Joe Głodomór, który popychany imperatywem nieustannego pośpiechu wpycha piłkę do bramki byle jak, byle szybciej, jakby dogodna sytuacja w jakiej się znalazł była jakimś wielkim kosmicznym niedopatrzeniem, które trzeba wykorzystać, zanim ktoś się zorientuje i niedopatrzenie naprawi. Inzaghiemu zdarzało się strzelać gole kolanem, udem, biodrem, piszczelem i kilkoma innymi częściami ciała, które na ogół do strzelania bramek nie służą. Z drugiej jednak strony - taki Ruud van Nistelrooy również na ogół pięknie nie strzela, raczej nie uderza spoza pola karnego, mnóstwo razy trafiał do siatki po rykoszetach, dobijając z pięciu metrów i jakoś nikt do niego pretensji o to nie ma, a wręcz przeciwnie - chwali niesamowity strzelecki instynkt van Nistelrooya.

Zarzut kolejny - Inzaghi gra ciągle na pograniczu spalonego, albo wręcz jedną nogą na spalonym (słynne słowa Alexa Fergusona: ''ten chłopak chyba urodził się na spalonym''), nękając non stop obrońców i czyhając po pomyłki sędziów. Z drugiej strony - czy coś w tym złego? Gra w jednej linii z obroną i umiejętność wykorzystania błędów w ustawieniu rywali to elementarz napastnika, a pomyłki sędziowskie bez żenady wykorzystywali najlepsi piłkarze świata i jakoś nikt im wielkich zarzutów z tego powodu nie czynił. Nawet tacy idole jak Raul i Messi potrafili wykorzystać zagapienie arbitra i wepchnąć piłkę do bramki ręką, a jednak nie przestali od tego być idolami, ba, mało kto o tych ich wyczynach pamięta. Jeśli myli się sędzia - na ogół to jemu się obrywa, no, chyba, że myli się w przypadku Inzaghiego, wtedy całą winę ponosi Włoch.

Co łatwo wytłumaczyć, kiedy dojdziemy do zarzutu o notoryczne symulowanie. Faktycznie - Inzaghi nigdy nie był od tego, żeby paść jak rażonym gromem w polu karnym, choć położenie rywala czyniło z faulu fizyczną niemożliwość. Z drugiej strony - mniej lub częściej nurkujących piłkarzy trudno pomieścić ekonomicznie w jednym zdaniu, od Cristiano Ronaldo poczynając, przez Henry'ego, Drogbę czy Robbena, a na takich wydawałoby się niezłomnych boiskowych twardzielach jak Steven Gerrard skończywszy.

Czym więc, oprócz oczywiście nagromadzenia tych mniej lub bardziej słusznie uznawanych za negatywne cech Inzaghi sobie zasłużył na tak powszechną niechęć? Cóż, chyba dlatego, że on jak nikt odziera nas wszystkich z romantycznych wyobrażeń o piłce. Gdyby próbować opisać jego walory - żadną miarą nie wyjdzie piłkarz wybitny, ba, pewnie nie wyjdzie nawet piłkarz bardzo dobry. Szybkość przeciętna, drybling przeciętny, podanie przeciętne, strzał przeciętny, nawet gra głową najwyżej dobra. Czego poskąpiła mu natura, Inzaghi musi nadrabiać sprytem i szóstym zmysłem, który pozwala mu ustawić się nieomylnie tam, gdzie w polu karnym spadnie piłka, nawet lecąca po najdziwniejszych trajektoriach po bilardowych zgoła rykoszetach. Instynktem, który skłania go do ruszenia po piłkę wydawałoby się bezpowrotnie straconą.

Inzaghi, piłkarz strzelający często paskudnie i pięknie się z tych paskudnych goli cieszący pokazuje nam przez całą swoją karierę, że piłka nożna jest grą prostą, w której w ostatecznym rozrachunku gol piękny, misternie utkany z zagrań najgenialniejszych, przeczących wydawałoby się prawom fizyki jest wart dokładnie tyle samo ile gol upiorny, wymuszony, wymęczony, wciśnięty z gracją drwala. Faktycznie, Inzaghi potykający się o własne nogi, trzykrotnie przewracający się na prostej drodze w rozpaczliwym wydawałoby się wysiłku żadną miarą nie przypomina roztańczonego, zwiewnego artysty, jakiego chcielibyśmy w najlepszym piłkarzu dostrzegać. A mimo tego jego gole o wynikach rozstrzygają równie często, co gole boiskowych artystów. Kto wie, może nawet częściej.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.