Lemieux wrócił na lód

Interesujemy się NHL, w dużej mierze dlatego, że spora część hokeistów nie wie w którym momencie odpuścić i zakończyć karierę. Niezwykle więc nas ciekawi kiedy rozpadną się ze starości , bo za nic nie chcielibyśmy tego przegapić. Teraz do całej hordy Starych Ludzi, Którzy Sądzą, Że Jeszcze Mogą dołączył Claude Lemieux. I to dołączył w chyba najmniej spodziewanym miejscu.

43-letniego skrzydłowego szanowaliśmy z jeszcze większego szacunku dla Mario Lemieux (zbieżność nazwisk przypadkowa, historia oparta na faktach) i dlatego, że nie dość, że Puchar Stanleya zdobywał aż cztery razy, to czynił to z trzema różnymi klubami. Przygodę z NHL skończył w 2003, ale nim na dobre odwiesił łyżwy pozwiedzał przez chwilę Europę w barwach szwajcarskiego Zug. Gdy więc cztery lata temu rozstawał się z hokejem było nam przykro. Fakt, że bardziej jak po stracie ulubionej pary dżinsów niż scyzoryka, ale zawsze.

Kiedy usłyszeliśmy, że Claude wraca w barwach Sharks, nawet to zrozumieliśmy. Niszczenie własnej legendy niszczeniem własnej legendy, ale zawsze to Kalifornia, plaża, słońce... No i mógłby chodzić sobie na mecze LA Kings. Niestety ludzkość San Jose cieszyła się zbyt wcześnie, a szampan się zmarnował. Lemieux dołączył bowiem do hokejowych wirtuozów z... China Sharks. W pierwszych dwóch spotkaniach zaliczył asystę, dwie minuty na ławce kar i co najważniejsze- nie odpadła mu żadna część ciała. Podejrzewamy więc, że nawet za dwadzieścia lat mógłby w Asia League of Ice Hockey być gwiazdą (nie tylko z racji nazwiska) i rozstawiać swych małych żółtych rywali po kątach. Kiedy jednak słyszymy o podobnych podbojach egzotycznych lig przypominają nam się tułający po angielskich lodowiskach Theo Fleury, pełniący rolę jednoosobowego cyrku obwoźnego Denis Rodman czy nasz osobisty Tomasz Frankowski, któremu w Chicago Fire jest tak źle, że ostatnio rozpisywała się nawet o tym prasa z Wietrznego Miasta . Lemieux jednak życzymy, by próby podboju Chin nie zakończyła się dla niego tak boleśnie, jak próba podboju jego szczęki przez Darrena McCarty'ego.