Złotka zasłużyły na swój przydomek w 2003 roku, podczas mistrzostw Europy. Zaczęło się od zwycięstwa 3:2 z Holenderkami. Pierwsza i jedyna porażka przyszła w pierwszym meczu fazy grupowej z Włochami. Uśmiechnięte Polki szły jednak jak burza i już w Turcji nie przegrały. Od tego czasu bywało różnie. Jak często pierwsze nieudane spotkanie okazywało się początkiem nieudanego turnieju? Prześledźmy mecze otwarcia na międzynarodowych zawodach w wykonaniu naszych siatkarek.
Na siedem turniejów, które kończyły się rozczarowującym rezultatem, pięć z nich rozpoczynało się porażką. Jednocześnie dwukrotnie po niekorzystnym rezultacie pierwszego spotkania, Polkom udawało się spełnić oczekiwania (wywalczona kwalifikacja olimpijska w Tokio) albo przynajmniej zbytnio ich nie zawieść (Grand Prix 2007).
Co z tego wynika? Na pewno nic co spowodowałoby, że porzucilibyśmy już teraz nadzieję, nie tyle na sukces w Pekinie, co na wyjście z grupy. Jednocześnie także nic, co uspokoiłoby nas i udowodniło, że nasze skojarzenie z psychiką Złotek jest błędne.
Przeglądając jednak wyniki Złotek natrafiliśmy na gorszą prawidłowość. Marco Bonitta nie zmartwił się zbytnio porażką z Kubą twierdząc, że tak naprawdę (zakładając spacerek z Wenezuelą) jego podopieczne zbroją się na spotkanie z Japonią, które miałoby decydować o naszym awansie. Dlatego przy okazji przeglądania wyników z ostatnich lat sprawdziliśmy również bilans spotkań z Japonią. Wyszło, że na 9 ostatnich meczów, wygraliśmy tylko raz. I w tym momencie zaczęliśmy naprawdę poważnie liczyć na to, że statystyka kłamie.