Nie chcemy by był to kolejny artykuł z cyklu "Największe zmarnowane polskie talenty" czy "Kolejnym Matusiakom i Błaszczykowskim ku przestrodze". Wolimy zapamiętać Citkę jako piłkarza, który w ciągu jednego roku rozwinął swój talent na niesamowitą skalę oraz jako człowieka, który umiał przyznać się do grzechów młodości i głosić, że kopiąc piłkę chwali Boga, dziękując mu za otrzymany dar. Przyznającego wprost: "jestem niespełnionym piłkarzem, ale szczęśliwym człowiekiem".
Choć tajemnicą poliszynela jest fakt, że wielu - w tym czołowych - polskich piłkarzy wieczorami obierało kurs na bar/dyskotekę/kasyno (niepotrzebne skreślić), a ich nazwiska co jakiś czas pojawiały się w tym kontekście w prasie, to prawie nie mieliśmy do czynienia z przypadkami przyznania się do nałogu czy złego prowadzenia się. Swego czasu w Anglii często-gęsto pojawiały się wypowiedzi skruszonych futbolistów (zapoczątkował to bodaj Tony Adams) ujawniających, że przez alkohol czy pokera znaleźli się blisko dna. U nas najwylewniejsi spowiednicy zwierzali się co najwyżej z "piwka, no może dwóch na tydzień - oczywiście tylko po wygranym meczu". Citko powiedział wprost: tak, miałem pieniądze, uprawiałem hazard, bawiłem się, marnowałem talent nie trenując jak trzeba. A pytany w licznych wywiadach nie wstydził się mówić o uczestnictwie w spotkaniach wspólnoty Ruchu Światło-Życie, tym, że Bóg jest dla niego najważniejszy, a w modlitwie przed meczem poleca nie tylko siebie, a wszystkich zawodników, by nic złego im się nie stało.
Skutkiem tych wypowiedzi i publikacji były też absurdalne zarzuty jakoby zawodnik nie miał siły biegać z powodu wcześniejszego postu, czy też rzadkie przekleństwa (?) padające z trybun, dość zabawnie trzeba przyznać brzmiące: "Świętoszek, idź do kościoła!". A złośliwi dopytywali: "To piłkarz chce być księdzem, czy ksiądz piłkarzem?". Tym tropem powinni zadać to pytanie wielu piłkarzom Canarinhos, z Kaką na czele...
Prasa zarówno religijna, kobieca i sportowa miała o czym pisać, przyczyniając się do wybuchu "citkomanii", ale oczywiście nie byłoby jej, gdyby nie świetna gra białostoczanina. Niełatwo pojąć skalę tego zjawiska, tak nieproporcjonalną do sportowych osiągnięć zawodnika - ale spróbujmy.
Polscy kibice po 10 latach nieobecności pierwszej reprezentacji na wielkich imprezach byli złaknieni sukcesu jak kania dżdżu. Citko jawił się jako mąż opatrznościowy dla kadry. To dziś nie do pomyślenia, ale w innych miastach, w tym dużych ośrodkach piłkarskich (sami widzieliśmy w Poznaniu) można było spotkać dzieci biegające za piłką w koszulce Widzewa i numerem 6 na plecach! Zachowując odpowiednie proporcje, był kimś jak Włodzimierz Lubański - mieszanka skromności i talentu sprawiała, że budził szacunek i sympatię. No i przede wszystkim strzelił gola na Wembley, po 23 latach od trafienia Domarskiego.
(szkoda, że nie ma naprawdę kapitalnego w komentarzu Szpakowskiego: "...Tyle lat czekaliśmy, 23 lata: Marek Citko i zmartwiona twarz Glenna Hoddle'a. Jeśli państwo nie wierzycie - ja was o tym przekonuję. Można zapukać do sąsiadów, zachęcić do wspólnego oglądania - jeśli tacy nie zasiedli dziś przed telewizorami...")
Gol był historyczny, a jednocześnie symboliczny, ale przede wszystkim sama gra Citki na Wembley dnia 9 października 1996 była magiczna. Na pytanie o ulubione ćwiczenie na treningach zawsze odpowiadał: gra jeden na jeden. To było widać na boisku. Momentami wręcz ośmieszał Anglików. Piłkarskie siatki mieli przez niego założone McManaman, Gascoigne i Ince. Razem z Piotrem Nowakiem fantastycznie kreował grą naszego zespołu w przegranym, niestety, 2:1 meczu.
Później wystąpił jeszcze m.in. przeciw ówczesnym Mistrzom Świata Brazylijczykom (strzelając gola) i dwukrotnie przeciw Wicemistrzom Świata - Włochom. Mecz w Neapolu 0:3 (w wieku 23 lat) był jego dziesiątym, a zarazem ostatnim występem z orłem na piersi. A przed szczytem na Wembley była Liga Mistrzów. Eliminacje z Broendby:
Gol z Borussią:
I ten przepiękny z Atletico:
Pewnie, w stwierdzeniu, że stawiamy pomniki przegranym będzie trochę racji, bo te najważniejsze gole Citko strzelał w meczach zakończonych porażkami, ale z drugiej strony popatrzmy jak wielcy to byli rywale: trzecia drużyna Euro, Mistrz Świata, Mistrz Niemiec i późniejszy triumfator Ligi Mistrzów oraz Mistrz Hiszpanii. Oczywiście, w La Liga podobnym lobem Molinę przechytrzyło pewnie z dziesięciu innych grajków, ale nie zmienia to faktu, że przymierzyć tak precyzyjnie to wielka sztuka.
W końcu dochodzimy do kwestii najważniejszej i kluczowej dla kariery Citki - kontuzji. Miłośnicy Marka tłukli głową w ścianę. Co za pech. Gdyby się zgodził wyjechać do Blackburn Rovers, które chciało go kupić za rekordową w historii polskiej piłki kwotę czterech milionów funtów (dziesięciu milionów dolarów), byłby uratowany. Nawet gdyby tam odniósł kontuzję, miałby fachową opiekę i zapewnioną przyszłość. Ale sam zawodnik nie żałuje swojej decyzji, więc może i my powinniśmy przestać:
Nie rozdrapuję przeszłości, nie rozpamiętuję, co by się stało, gdybym skorzystał z oferty Blackburn. Mam credo życiowe: "Wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba". Gdybym wyjechał na Zachód, może miałbym kupę forsy, ale nie poznałbym mojej żony Agnieszki, z którą jestem szczęśliwy.
Moim życiowym pechem nie była kontuzja w 1996 roku, ale to, że nie trafiłem nigdy oprócz Franka Smudy na trenera, który by mi zaufał. Co zrobiono z del Piero? Po kontuzji wystawiano go na siłę, bo wiedziano, że tylko grając mecze, może dojść do formy. Nie sadza się na ławie kogoś, kto ma duży potencjał, choćby nie jest w pełni formy.
Na koniec opinia wyrażona w 2000 roku przez Wiecie Kogo:
Ostatnio nie mam w Polsce ulubionego piłkarza. To znaczy bardzo podobał mi się Marek Citko, do momentu kontuzji. Miał wszystko czego potrzebuje klasowy napastnik. Wyobraźnię, drybling, szybkość, strzał, nie najgorszą technikę.
Ale zerwanie ścięgna to bardzo poważna kontuzja i nie dziwię się że ten sam Citko zgasł jak meteor. On może jeszcze długo grać w piłkę, życzę mu tego, ale z chorej nogi człowiek się tak nie odbije jak ze zdrowej...
Pan Kazimierz znowu miał rację.