4 dowody, że trzeba wiedzieć, kiedy z ringu zejść niepokonanym (albo na niego nie wracać)

To, że Roy Jones Jr. pokonał Pawła Głażewskiego, nikogo nie dziwi, ale fakt, że uczynił to głównie dzięki sędziom jest już dosyć zaskakujący. Wygląda na to, że facet, który niegdyś prezentował nadludzki refleks, szybkość superbohatera i nieprawdopodobne umiejętności jest już tylko cieniem samego siebie i najwyraźniej nie wie, kiedy przejść na emeryturę. To sprawia, że grozi mu los kilku świetnych bokserów, których smutne schyłki kariery widzieliśmy w ostatnich latach.

Andrzej Gołota

W ogólnej świadomości Andrew kojarzy się dziś głównie z ciosami poniżej pasa i walkami, które w całości mógł pokazać Teleexpress, ale niegdyś naprawdę należał do światowej czołówki wagi ciężkiej. Potwierdził to, gdy wrócił na ring, by walczyć o pasy z Ruizem, Birdem i Brewsterem. Chociaż żadnej z tych walk nie wygrał, to w dwóch pierwszych zaprezentował się naprawdę dobrze. Niestety, minęły dwa lata, nadszedł rok 2007 i Gołota postanowił wrócić. Wprawdzie pierwsze pojedynki wygrał, ale rzucano mu rywali pokroju beczki po kiszonej kapuście.

Potem już tak różowo nie było - w listopadzie 2008 roku Gołota walczył z Rayem Austinem, prezentując seledynową koszulkę i fioletową rękę, a między jednym a drugim przegrywając przez techniczny nokaut w 1. rundzie. Teoretycznie porażka była spowodowana urazem ręki, ale Andrew już w pierwszych sekundach leżał na deskach, a Austin serwował mu potężne ciosy, więc gdyby nie kontuzja, to Polak pewnie przegrałby w bardziej klasyczny i równie smutny sposób.  Jeszcze smutniejsze było oglądanie czterokrotnego pretendenta, gdy 10 miesięcy później walczył z Tomaszem Adamkiem i prezentował się jak górotwór. I to nie tylko gabarytami, ale też prędkością poruszania się po ringu. Obijanie trwało pięć rund.

Mike Tyson

Mike Tyson
Mike Tyson Fot. VINCENT KESSLER REUTERS

Żelazny Mike swego czasu zasłużył sobie na miano jednego z najlepszych bokserów w historii, a reklamodawcy byli tak pewni, że pośle rywali na deski, że oferowali jego przeciwnikom logo swoich firm na podeszwach. Potem jednak był gwałt i więzienie. W 1995 Tyson wrócił i znów znalazł się na szczycie, ale nie umiał odejść niepokonany. W 2004 okazało się, że nawet jakby umiał, to nie mógł - olbrzymie długi sprawiły, że musiał dalej walczyć. To co działo się później przypominało trochę wizję tego, co byłoby, gdyby drużyna Królika Bugsa przegrała w ''Kosmicznym meczu'' - Michael byłby uwięziony w wesołym miasteczku i musiał grać, i przegrywać z każdym, kto zapłaci.

Tak też trochę wyglądał schyłek bokserskiej kariery Żelaznego Mike'a - najpierw zmierzył się z Dannym Williamsem i chociaż na początku był lepszy, to padł na deski w czwartej rundzie. W czerwcu 2005 skrzyżował rękawice z Kevinem McBride'em i przegrywając przez KO w szóstym starciu zaskoczył wszystkich. Najbardziej chyba samego McBride'a. W tak smutny sposób skończyła się bokserska kariera dawnego mistrza, który ostatnio stara się podreperować swój budżet walcząc z automatami z napojami.

Na razie wygrywa, ale biorąc pod uwagę jego ostatnie walki, można podejrzewać, że dobra passa niedługo się skończy.

Dariusz Michalczewski

Bokser Dariusz 'Tiger' Michalczewski
Bokser Dariusz "Tiger" Michalczewski Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl

Tiger wygrał swoją pierwszą walkę, potem drugą i trzecią, a po 12 latach okazało się, że ma bilans 48-0 i zaledwie jedno zwycięstwo dzieli go od wyrównania rekordu Rocky'ego Marciano. Owym 49. rywalem został Julio Gonzalez. Po 12-rundowym zaciętym pojedynku żaden bokser nie mógłby czuć się pokrzywdzony remisem, ale wydawało się, że trochę lepszy był Tiger Michalczewski w dodatku bronił tytułu, co zazwyczaj daje +4 do werdyktu sędziów i +3 ochrony przed ogniem. Tymczasem tylko jeden sędzia punktowy widział zwycięstwo Polaka - dwaj pozostali typowali wygraną Meksykanina. I tak zakończyła się kariera Dariusza Michalczewskiego.

Tyle, że Tiger najwyraźniej nie oglądał ''Pulp Fiction'' albo nie przyswoił sobie wystarczająco przemowy Marcellusa Wallace'a o starzejących się winach, gdyż w 2005 wrócił na ring z Fabricem Tiozzo, ale najwyraźniej z emerytury nie wróciły jego umiejętności, dynamika i szybkość. Francuz okazał się znacznie lepszy i bez większych problemów wygrał przed czasem w szóstym starciu. Było wiele smutku.

Greg Page

Greg Page
Greg Page fot. Internet

Karierę zaczynał w 1979 roku, czyli w czasach, kiedy na Ziemi żyły jezcze dinozaury. Albo niewiele później. Z wolna wspinał się po szczeblach bokserskiej kariery aż w marcu 1984 dostał szansę walki o tytuł federacji IBF, jednak przegrał z Timem Witherspoonem. Jeszcze przed końcem roku znów walczył o mistrzostwo i tym razem został czempionem WBA, wygrywając z Gerriem Coetzee. Tytułu nie zdołał ani razu obronić, a jego kariera utknęła gdzieś w okolicach bokserskich stanów średnich. Dopiero w 1993 zaliczył efektowną serię trzech zwycięstw przez KO, które otworzyły mu drogę do drzwi z napisem ''Interkontynentalny Pas IBF''. Niestety, w drzwiach stanął Bruce Seldon, który zwyciężył przez TKO w dziewiątej rundzie.

Po porażce Page przeszedł na emeryturę, ale w 1996 wrócił, co zdecydowanie nie było najlepszym pomysłem na jaki mógł wpaść 38-letni wówczas pięściarz. Tyle tylko, że były bokser był spłukany, a nie miał innego pomysłu na wygrzebanie się z finansowej otchłani. W czasie comebacku wprawdzie zdołał po 15 latach zrewanżować się Witherspoonowi, ale w 1999 ich pojedynek wyglądał trochę jak bójka w domu starców. Jego powrót w ogóle przebiegał pod znakiem walk z innymi dawnymi mistrzami, dobrze zapowiadającymi się zawodnikami oraz starciami z facetami, którzy byli zupełnie bez sensu. Swoją ostatnią zawodową walkę Page stoczył w 2001 o mistrzowski pas stanu Kentucky, który podobno jest trochę cenniejszy niż pas Polsatu. Przegrał przez ciężki nokaut, a gdy padł na deski okazało się, że organizator nie zapewnił karetki i tlenu, a odpowiadający za walkę lekarz zdążył wyjść i trzeba było go ściągać z powrotem. Zresztą nie miał prawa wykonywania zawodu w Kentucky, miał za to w Ohio, ale zawieszone. Całe to pandemonium sprawiło, że w mózgu pięściarza doszło do uszkodzeń, a on sam zapadł na tydzień w śpiączkę. Uraz spowodował, że przez kolejne lata zmagał się z licznymi chorobami aż w 2009 roku przedwcześnie zmarł.

Andrzej Bazylczuk

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU