Andrzej Gołota
W ogólnej świadomości Andrew kojarzy się dziś głównie z ciosami poniżej pasa i walkami, które w całości mógł pokazać Teleexpress, ale niegdyś naprawdę należał do światowej czołówki wagi ciężkiej. Potwierdził to, gdy wrócił na ring, by walczyć o pasy z Ruizem, Birdem i Brewsterem. Chociaż żadnej z tych walk nie wygrał, to w dwóch pierwszych zaprezentował się naprawdę dobrze. Niestety, minęły dwa lata, nadszedł rok 2007 i Gołota postanowił wrócić. Wprawdzie pierwsze pojedynki wygrał, ale rzucano mu rywali pokroju beczki po kiszonej kapuście.
Potem już tak różowo nie było - w listopadzie 2008 roku Gołota walczył z Rayem Austinem, prezentując seledynową koszulkę i fioletową rękę, a między jednym a drugim przegrywając przez techniczny nokaut w 1. rundzie. Teoretycznie porażka była spowodowana urazem ręki, ale Andrew już w pierwszych sekundach leżał na deskach, a Austin serwował mu potężne ciosy, więc gdyby nie kontuzja, to Polak pewnie przegrałby w bardziej klasyczny i równie smutny sposób. Jeszcze smutniejsze było oglądanie czterokrotnego pretendenta, gdy 10 miesięcy później walczył z Tomaszem Adamkiem i prezentował się jak górotwór. I to nie tylko gabarytami, ale też prędkością poruszania się po ringu. Obijanie trwało pięć rund.
Mike Tyson
Żelazny Mike swego czasu zasłużył sobie na miano jednego z najlepszych bokserów w historii, a reklamodawcy byli tak pewni, że pośle rywali na deski, że oferowali jego przeciwnikom logo swoich firm na podeszwach. Potem jednak był gwałt i więzienie. W 1995 Tyson wrócił i znów znalazł się na szczycie, ale nie umiał odejść niepokonany. W 2004 okazało się, że nawet jakby umiał, to nie mógł - olbrzymie długi sprawiły, że musiał dalej walczyć. To co działo się później przypominało trochę wizję tego, co byłoby, gdyby drużyna Królika Bugsa przegrała w ''Kosmicznym meczu'' - Michael byłby uwięziony w wesołym miasteczku i musiał grać, i przegrywać z każdym, kto zapłaci.
Tak też trochę wyglądał schyłek bokserskiej kariery Żelaznego Mike'a - najpierw zmierzył się z Dannym Williamsem i chociaż na początku był lepszy, to padł na deski w czwartej rundzie. W czerwcu 2005 skrzyżował rękawice z Kevinem McBride'em i przegrywając przez KO w szóstym starciu zaskoczył wszystkich. Najbardziej chyba samego McBride'a. W tak smutny sposób skończyła się bokserska kariera dawnego mistrza, który ostatnio stara się podreperować swój budżet walcząc z automatami z napojami.
Na razie wygrywa, ale biorąc pod uwagę jego ostatnie walki, można podejrzewać, że dobra passa niedługo się skończy.
Dariusz Michalczewski
Tiger wygrał swoją pierwszą walkę, potem drugą i trzecią, a po 12 latach okazało się, że ma bilans 48-0 i zaledwie jedno zwycięstwo dzieli go od wyrównania rekordu Rocky'ego Marciano. Owym 49. rywalem został Julio Gonzalez. Po 12-rundowym zaciętym pojedynku żaden bokser nie mógłby czuć się pokrzywdzony remisem, ale wydawało się, że trochę lepszy był Tiger Michalczewski w dodatku bronił tytułu, co zazwyczaj daje +4 do werdyktu sędziów i +3 ochrony przed ogniem. Tymczasem tylko jeden sędzia punktowy widział zwycięstwo Polaka - dwaj pozostali typowali wygraną Meksykanina. I tak zakończyła się kariera Dariusza Michalczewskiego.
Tyle, że Tiger najwyraźniej nie oglądał ''Pulp Fiction'' albo nie przyswoił sobie wystarczająco przemowy Marcellusa Wallace'a o starzejących się winach, gdyż w 2005 wrócił na ring z Fabricem Tiozzo, ale najwyraźniej z emerytury nie wróciły jego umiejętności, dynamika i szybkość. Francuz okazał się znacznie lepszy i bez większych problemów wygrał przed czasem w szóstym starciu. Było wiele smutku.
Greg Page
Karierę zaczynał w 1979 roku, czyli w czasach, kiedy na Ziemi żyły jezcze dinozaury. Albo niewiele później. Z wolna wspinał się po szczeblach bokserskiej kariery aż w marcu 1984 dostał szansę walki o tytuł federacji IBF, jednak przegrał z Timem Witherspoonem. Jeszcze przed końcem roku znów walczył o mistrzostwo i tym razem został czempionem WBA, wygrywając z Gerriem Coetzee. Tytułu nie zdołał ani razu obronić, a jego kariera utknęła gdzieś w okolicach bokserskich stanów średnich. Dopiero w 1993 zaliczył efektowną serię trzech zwycięstw przez KO, które otworzyły mu drogę do drzwi z napisem ''Interkontynentalny Pas IBF''. Niestety, w drzwiach stanął Bruce Seldon, który zwyciężył przez TKO w dziewiątej rundzie.
Po porażce Page przeszedł na emeryturę, ale w 1996 wrócił, co zdecydowanie nie było najlepszym pomysłem na jaki mógł wpaść 38-letni wówczas pięściarz. Tyle tylko, że były bokser był spłukany, a nie miał innego pomysłu na wygrzebanie się z finansowej otchłani. W czasie comebacku wprawdzie zdołał po 15 latach zrewanżować się Witherspoonowi, ale w 1999 ich pojedynek wyglądał trochę jak bójka w domu starców. Jego powrót w ogóle przebiegał pod znakiem walk z innymi dawnymi mistrzami, dobrze zapowiadającymi się zawodnikami oraz starciami z facetami, którzy byli zupełnie bez sensu. Swoją ostatnią zawodową walkę Page stoczył w 2001 o mistrzowski pas stanu Kentucky, który podobno jest trochę cenniejszy niż pas Polsatu. Przegrał przez ciężki nokaut, a gdy padł na deski okazało się, że organizator nie zapewnił karetki i tlenu, a odpowiadający za walkę lekarz zdążył wyjść i trzeba było go ściągać z powrotem. Zresztą nie miał prawa wykonywania zawodu w Kentucky, miał za to w Ohio, ale zawieszone. Całe to pandemonium sprawiło, że w mózgu pięściarza doszło do uszkodzeń, a on sam zapadł na tydzień w śpiączkę. Uraz spowodował, że przez kolejne lata zmagał się z licznymi chorobami aż w 2009 roku przedwcześnie zmarł.
Andrzej Bazylczuk