Kiedyś zasady były proste. Nie liczyło się to, kto jakim samochodem jeździ, ile ma dzieci oraz ile zarabia w jakiej korporacji, tylko czy potrafi skakać do wody na główkę (co odradzamy oczywiście przed sprawdzeniem, na jakiej głębokości znajduje się dno, skonsultowaniem się ze swoim lekarzem, farmaceutą oraz Rafałem Szukałą ). Jeśli ktoś nie umiał, skakał ''na bombę'', a jeśli wydawało mu się, że umie, to i tak z reguły kończył na brzuchu, co kończyło się grymasem bólu.
Nigdy nie przyszłoby nam do głowy, żeby z tej nieumiejętności robić sport, ale z drugiej strony nigdy nie przyszedłby nam do głowy również Mario Balotelli, który jak najbardziej istnieje. Jak się okazuje, zawody w skokach na brzuch od kilku lat organizowane są, głównie w celach rozrywkowych to tu, to tam (ale jednak podobno częściej to tu), ale ostatnio mogliśmy być świadkami wydarzenia naprawdę epokowego. Nie dość, że w skokach ''na deskę'' doszło do pierwszego międzynarodowego pojedynku w historii: starcia pomiędzy Australijczykami a Nowozelandczykami, to jeszcze wykonano podczas niego ewolucję, jaka się starożytnym filozofom nie śniła, jako że w ogóle nie wymyślono wtedy jeszcze skoków do wody.
Niesamowite. Nie możemy doczekać się, kiedy ta ze wszech miar szlachetna dyscyplina trafi do programu Igrzysk Olimpijskich, a jednocześnie mamy nadzieję, że zdążymy nabrać gabarytów, które - jak widać - są niezbędne, by być w niej czołowym zawodnikiem. A jeśli nawet nam się nie uda, to znajdziemy jakieś małe państewko z Afryki lub Oceanii, które pewnie będziemy mogli reprezentować.
ŁM