Ankieta o Sport.pl - poświęć minutę na jej wypełnienie
W środę 29 grudnia w Oberstdorfie rozpoczyna się 59. Turniej Czterech Skoczni - po igrzyskach i mistrzostwach świata najbardziej prestiżowa impreza w skokach narciarskich. Równo dziesięć lat temu 49. edycję TCS wygrał jedyny raz Adam Małysz. W Oberstdorfie był czwarty, w Garmisch-Partenkirchen trzeci i wreszcie zwycięski w Innsbrucku i Bischofshofen. Miał 23 lata, rozpoczynał dekadę usłaną czterema tytułami mistrza świata, czterema Kryształowymi Kulami za PŚ, trzema srebrnymi medalami igrzysk olimpijskich.
ADAM MAŁYSZ: Strasznie. Nawet nie wiem, kiedy zleciało.
- Tak, ale powiem szczerze, że do dziś nie wiem, jak to wszystko się stało. W skokach nie ma jednej jasnej odpowiedzi, skąd przychodzi forma i czemu później znika. Wiedziałem, że jestem w stanie rywalizować z najlepszymi i wygrywać, bo miałem za sobą pojedyncze sukcesy w Pucharze Świata, ale o czymś takim jak wygrana TCS w ogóle nie myślałem. To wykraczało poza marzenia.
- Najpierw lubiłem oglądać. Każdy chyba lubił, bo kiedyś nie było tylu kanałów sportowych, co teraz i w trakcie przerwy świąteczno-noworocznej nie było niczego innego do oglądania. Mnie dodatkowo działał na wyobraźnię, bo sam byłem skoczkiem. Na pierwszy turniej pojechałem, bo złożyli się lokalni biznesmeni z Wisły. Czasy były tak "partyzanckie", że bywało, że we trzech spaliśmy w jednym łóżku...
- Na początku skoczyliśmy tylko w fińskim Kuopio. Wygrałem kwalifikacje do pierwszego konkursu, ale mnie zdyskwalifikowali za zbyt długie narty. Wtedy nazwisko Małysz nie było jeszcze zbyt popularne i nikt się ze mną nie patyczkował. Przeżyłem to mocno, bo czułem się skrzywdzony. Nie mogłem się otrząsnąć, tamto zdarzenie stępiło moje następne skoki. Później pojechałem trenować, bo odwoływano kolejne konkursy. Trzeciego grudnia skoczyliśmy w Kuopio, a później były prawie cztery tygodnie przerwy. I zaczął się TCS.
- Stworzył fantastyczny team z psychologiem Jankiem Blecharzem i fizjologiem Jerzym Żołądziem. Ja ich nazywałem "doktory". Bardzo mi pomogli wyjść z poważnego kryzysu. Tajner był otwartym człowiekiem, przyjmował moje sugestie i rozmawiał ze mną i innymi zawodnikami. Psychologa potrzebowałem od dawna. Kiedy wspominałem o tym Czechowi Pawłowi Mikeszce, który doprowadził mnie do pierwszej wygranej w PŚ w Oslo w 1996 roku, kpił, że bardziej potrzebuję psychiatry. I kazał trenować.
- Nie. Ale polecił mi go dziennikarz radiowej "Jedynki" Tomek Zimoch. Tak rozpoczęła się nasza współpraca.
- To był pomysł trenera Tajnera. Poznali się z profesorem chyba w Spale. W tamtej ekipie najważniejsze było wzajemne zaufanie.
- Prawda, ale incydent z Kuopio mnie rozregulował, straciłem automatyzm i pojechaliśmy do Ramsau. Mieszkaliśmy tam u polskiej rodziny, mieliśmy znakomite warunki, blisko do małej skoczni, na której odbudowałem formę. Ale choć skakałem bardzo daleko, wciąż nie wiedziałem, na co mnie stać. Na Turniej jechałem ciekawy.
- W Innsbrucku. Ale przed Turniejem siedziałem w domu z żoną Izą. Wtedy u nas było skromnie, żeby nie powiedzieć: biednie. Musieliśmy sprzedać rozklekotane auta, żeby mieć pieniądze na życie. Miałem wiekowego opla tigrę i corsę. Przed wyjazdem na Turniej powiedziałem Izie: "Wygram i będziesz miała to audi". Uśmiechnęliśmy się, bo to wydawało się nierealne. Ale zawsze warto mieć marzenia.
- Za lądowanie na dwie nogi odejmowano wiele punktów. Wtedy na skoczniach królowali Niemcy Schmitt i Hannawald, Japończyk Kasai czy Austriak Widhölzl. Nie byłem traktowany serio, choć na treningach przeskakiwałem skocznie. Sędziowie i rywale dopiero uczyli się mojego nazwiska.
- Nie.
- Aaa.... Teraz kojarzę. Schmitt bardziej wkurzył mnie czymś innym. W Ga-Pa odpuścił kwalifikacje, żeby ze mną skakać w ostatniej parze. To była psychologiczna zagrywka, ale ja się już tego nie bałem. Czułem się mocny, wcześniej tylko bałem się o tym mówić. Nawet żonie i rodzicom nie powiedziałem przed wyjazdem, że może być dobrze. Ale o zwycięstwie pomyślałem dopiero w Innsbrucku.
- Jest nudny. Wtedy mieszkaliśmy w internacie pod Ga-Pa, gdzie nie było nawet telewizora. Szliśmy na kolację do pobliskiej pizzerii, a o północy piliśmy szampana. Jedna, dwie czy nawet trzy lampki nikomu nie szkodziły. Wychodziliśmy na zewnątrz na sztuczne ognie, ale przed wpół do pierwszej byliśmy w łóżkach. Później, za trenera Kuttina mieszkaliśmy w hotelu w samym centrum Ga-Pa, blisko dworca. Wtedy schodziliśmy na dół i Nowy Rok witaliśmy w towarzystwie niemieckich par w wieku 60-70 lat. Oni bawili się w swoim towarzystwie, my swoim. Tyle.
- Gdybym nie był skoczkiem, to co? Upiłbym się 31 grudnia i rano tak bolałby mnie głowa, że cały dzień musiałbym się leczyć. Tego mi nie żal, to nie dla mnie. Już wolę skakać i pierwszego stycznia być lekarstwem na dolegliwości rodaków. Żal mi było, że nie mogłem być w domu z żoną i ze znajomymi. Ale przyzwyczaiłem się. To będzie mój 17. Turniej.
- To bywa nawet zabawne, bo niektórzy lubią się pobawić i rano to czuć.
- Najbardziej odpowiadała mi stara skocznia w Innsbrucku. Wiedziałem, że jak mam wygrać, to właśnie tam.
- No tak. Już nie było na mnie mocnych. Wtedy w Innsbrucku przyjechało już mnóstwo dziennikarzy z Polski. No i na takie zainteresowanie nie byłem gotowy. Media mnie denerwowały, każdy czegoś ode mnie chciał. Najlepiej wywiadu na wyłączność.
- Czułem nieprawdopodobną dumę. Jestem patriotą i szybko zdałem sobie sprawę, jak ważna jest to wygrana. O mnie, ale przede wszystkim o Polsce zrobiło się głośno. Dokonałem czegoś wyjątkowego i rozpierała mnie duma, wzruszenie i radość. Miałem łzy w oczach, bo o Turnieju w Polsce wiedzieli wszyscy, a mnie udało się go wygrać jako pierwszemu Polakowi.
- A było?
- A, tak. Wtedy nie bardzo szanowano Polaków. Mnie nie zagrali Mazurka na Turnieju, skandalicznie wolne było wykonanie hymnu na piłkarskim mundialu w Korei w 2002 roku. Było mi przykro, ale pomyślałem sobie tak: "Adam, jeszcze ci tego Mazurka nieraz zagrają". Półtora miesiąca później były mistrzostwa świata w Lahti. Wywalczyłem złoty medal.
- Docierały do mnie tylko strzępki relacji - że do Wisły przyjeżdża telewizja, że ściąga wszystkich moich krewnych, że kibice szaleją. Ale nie docierała do mnie skala tego wszystkiego. Tamten sukces mnie przerósł. To w ogóle było szaleństwo. Moja córka Karolina miała trzy lata i jak słyszała, że do drzwi puka dziennikarz, przerażona chowała się pod stół. Ja kiedyś schowałem się przed dziennikarzem do szafy. To szaleństwo trwało trzy lata, aż dopadł mnie pierwszy kryzys i przestałem wygrywać.
- Bardzo dobrze. Ona właściwie mnie wychowywała. Rodzice byli zabiegani, żeby w domu wszystko funkcjonowało. Dziadkowie mają mnóstwo cierpliwości do wnuków, sam to widzę teraz, kiedy rodzice pozwalają Karolinie na więcej niż my i zawsze znajdują dla niej usprawiedliwienie. Z babcią jest jedna fajna historia. Urodziłem się grudniu i kiedy rodzice przywieźli mnie do domu ze szpitala, pierwsze, co zrobiła, to... zdjęła mi z główki czapeczkę i powiesiła na żyrandolu.
- Taki jest zwyczaj. Oznacza, że ktoś wysoko zajdzie, wiele osiągnie, będzie kimś sławnym. W moim przypadku się sprawdziło ( śmiech ).
- Chciałem je dla żony, ale jak podliczyliśmy koszty cła i podatku, okazało się to zupełnie nieopłacalną inwestycją. Zresztą tamten samochód, który stał na podeście przez cały Turniej, był atrapą. Miał elektronikę, ale w środku nie było silnika i zlicytowałem go w Austrii. Ale żonie musiałem dotrzymać słowa ( śmiech ). W Polsce kupiłem Izie audi A4. Dali mi dobre zniżki.
- Dla mnie wyjątkowy. W ogóle dziesięć lat temu skoki były bardziej romantyczne, bardziej nieprzewidywalne. Dziś o wszystkim decyduje technologia, sprzęt jest drastycznie ograniczony, a przepisy niezrozumiałe dla kibiców. W tamtych czasach czułem się lepiej.
- Chciałem, starałem się, ale przełom roku to nie jest mój czas. Najlepiej skakałem zwykle w lutym i marcu, kiedy innym siadały baterie. Mnie wtedy rozpierała energia. Fin Janne Ahonen wygrał Turniej pięć razy, a mnie - choć zawsze chciałem - udało się tylko raz. Marzę, by wygrać znowu.
Przeszczęśliwy Stefan Hula ?