Vancouver 2010: Marzenia Małysza

Chciałbym nauczyć się tańczyć, żeby nie wstydzić się przed żoną. Uzupełnić wykształcenie, bo skończyłem tylko zawodówkę, nauczyć angielskiego i napisać książkę o sobie. Generalnie - teraz chcę cieszyć się życiem, bo umrzeć mogę nawet jutro - dwukrotny wicemistrz olimpijski z Vancouver opowiada o swoich marzeniach.

W środę po 16 Adam Małysz ląduje na warszawskim Okęciu, skąd poleci do Krakowa. Późnym wieczorem spodziewany jest w Wiśle. Na koniec swojego pobytu w Whistler mówił o wszystkim, tylko nie o skokach.

- Wyjeżdżam z igrzysk bardziej szczęśliwy niż osiem lat temu z w Salt Lake City. Nie tylko dlatego, że w Whistler zdobyłem dwa srebrne medale, a w Stanach srebrny i brązowy. Medale w Kanadzie kosztowały mnie dużo więcej wysiłku i przygotowań, nie byłem takim faworytem jak osiem lat temu. Teraz, w to że zdobędę medale, wierzyłem chyba tylko ja i mój team.

Po powrocie do Polski chciałbym, żeby było spokojnie. Ale pewnych rzeczy pewnie nie uniknę. Jestem gotowy, choć do świata celebrytów nie chcę należeć i nigdy nie będę. To nie dla mnie.

W 2001 roku wygrałem Turnieju Czterech Skoczni, a po ostatnim konkursie w Bischofshofen słynny norweski skoczek Espen Bredesen powiedział mi tak: "Żeby być prawdziwym mistrzem, musisz teraz nauczyć się odmawiać". I ja szybko się nauczyłem, choć wiele razy było to przykre nie tylko dla tego, komu odmawiałem, ale przede wszystkim dla mnie. Że, czasem wbrew sobie, musiałem powiedzieć "nie". I zrobiłem komuś przykrość. Że mogłem gdzieś pojechać albo pozować do zdjęcia. Ale pamiętałem słowa Bredesena: "jeśli dalej chcesz być sportowcem i jeszcze wygrywać, musisz być odporny na wszystko, co cię otacza. Nie brać udziału w każdej sprawie, o którą cię poproszą".

W pewnym momencie mój menedżer, Edi Federer, nawet nakazał mi robić rzeczy, których nie chciałem. Z czasem jednak nauczył się, że nie jestem Austriakiem Andreasem Goldbergerem. Ten to jest celebryta, bierze udział we wszystkim, o co go poproszą. Dom "Goldiego" jest drugim domem Ediego. Ze mną tak być nie mogło. Mam swój dom i swoją rodzinę. Po zawodach chciałem być z najbliższymi, jak najmniej uczestniczyć w show czy spektaklach, które na pewno obróciłyby się przeciwko mnie. Byłem, jestem i pozostanę sportowcem. Żaden tam showman ze mnie. Dlatego tak dobrze przetrwałem tę małyszomanię.

Choć zdarzyło mi się nie odmówić udziału w programie Szymona Majewskiego. Nie żałuję, było wesoło. Teraz, po sukcesach w Kanadzie, też już mnie tam zapraszali, ale raczej nie pójdę. Tak jak do Kuby Wojewódzkiego - bałbym się, co też on tam na mnie wyciągnie. I o co zapyta.

Nigdy nie proponowano mi udziału - jak Goldbergerowi w austriackiej wersji - w "Tańcu z gwiazdami". Żonie, tak. Zrezygnowała, bo to jednak są trzy-cztery miesiące wyrwane z życia. Trzeba się wyprowadzić do Warszawy, rzucić wszystko. Taniec to zawsze było marzenie Izy. Bardzo by chciała wziąć udział w tym programie, ale zniechęciło ją to, że musiałaby na dłużej zostawić rodzinę.

Powiem wam, że moim marzeniem zawsze było nauczyć się tańczyć. Zawsze obiecywałem sobie, że po sezonie zapiszę się na kurs, ale nigdy tego nie zrobiłem. Żałuję, ale nie starczyło czasu. Jak idziemy z Izą na wesele czy dyskotekę, to nie chciałbym żeby się za mnie wstydziła. Ona uwielbia tańczyć. A ja? Hmmm... Tańczyć, tańczę, ale nie sprawia mi to wielkiej przyjemności. Bo nie potrafię. Coś tam poskaczę, ale to nie to samo, co czuć rytm i muzykę. Dlatego chciałbym nauczyć się czerpać z tańca przyjemność, być zadowolonym z tego, że kiedy ktoś patrzy na mnie tańczącego, to nie uśmiecha się z politowaniem.

Tańczyć chciałbym nauczyć się jak najszybciej. Trzeba będzie w to włożyć sporo serca i pracy. Tym bardziej ja, który nie mam poczucia rytmu. Ciężko będzie nauczyć mnie tańca, ale jestem uparty i się zmobilizuję. Wiara w to, że się potrafi i można coś osiągnąć, przyniesie efekty. W skokach przyniosła. Zresztą ja nie mówię o tańcu zawodowym, tylko o takim dla swojej prywatnej satysfakcji. I, żeby żona nie wstydziła się wyjść ze mną na parkiet.

Są rzeczy, które chciałbym zrobić, ale brakuje czasu. Na przykład kwestia wykształcenia. Skończyłem tylko zawodówkę. Simona Ammanna też pytano, czy chciałby się dalej kształcić. Powiedział, że tak. Ja również, ale obaj wybraliśmy inną drogę, karierę sportowców. Nauka nie idzie z tym w parze. A przynajmniej nie w naszym przypadku, nie w skokach. Im trzeba się poświęcić i latem i zimą. Ja poświęciłem całe życie. Skaczę od szóstego roku życia, na naukę brakowało mi czasu. Proponowano mi różne szkoły, ale to byłoby trudne do pogodzenia ze sportem. A nie chciałem iść na łatwiznę.

Chciałem też nauczyć się angielskiego. Zabierałem się kilka razy, ale po dwóch-trzech dniach ochota mi przechodziła. Wracałem zmęczony z treningu, nakładałem słuchawki na uszy, ale szybko usypiałem. Jakieś słówka w głowie mi pozostały, trochę rozumiem co ktoś do mnie mówi, ale sklecić zdanie już mi ciężko. Nauczyłem się za to niemieckiego. Było mi łatwiej, bo mam menedżera Austriaka oraz podstawy z zawodówki, gdzie przez trzy lata miałem niemiecki.

Pod koniec 1995 roku poszedłem z kolegami do pubu w Wiśle. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy o swoich planach. Zbierałem wtedy kasę na samochód - marzyłem, żeby sprowadzić z Niemiec golfa dwójkę. Był już model trójka, więc miałem nadzieję, że będzie tanio. Tym bardziej, że chciałem jakiegoś taniego, poobijanego klekota. Nazbierać kasę miałem z diet - bo już jeździłem na Puchary Świata. I tak od słowa do słowa od planu do planu zażartowałem, że nim sezon się skończy to wygram jakieś zawody i sobie tego gruchota kupię. Mnie chodziło o jedną wygraną w PŚ. Jednego tylko konkursu, nic więcej. I to nie dla sportowej sławy, tylko właśnie żeby sobie kupić tego wymarzonego golfa. W marcu 1996 roku poleciałem do Oslo i... tam wygrałem! Wróciłem do Wisły i mówię chłopakom: "to co, jedziemy do Niemiec po samochód"? Odpowiedzieli, że oni jeszcze trochę muszą zbierać.

A ja pojechałem. To było przed Wielkanocą, miałem dwa dni żeby znaleźć auto. Jeździliśmy ze szwagrem jak zwariowani po wszystkich możliwych szrotach. Byliśmy w Holandii, aż w końcu znalazłem: poobijanego, z rozbitymi drzwiami i przednim błotnikiem do wymiany. "Robiłem" go w Wiśle razem ze szwagrem. To dla mnie wtedy było coś wielkiego, że do tego wymarzonego auta dołożyłem coś od siebie.

Rok czy dwa później kupiłem, też poobijane, audi A3. Tak spełniały się moje marzenia motoryzacyjne. Na tym punkcie mam "hopla". Jak coś zamarzę, dążę do realizacji.

Ostatnio wziąłem w leasing bmw x6. Przed całą "operacją" myślałem: "po co mi to auto. Drogie jak cholera, luksusowe jak cholera". Niejeden powie: "kuźwa, znów sobie coś kupił, rozbija się nie wiadomo jakimi drogimi autami". Żona też mi tak mówiła. Ale ja w pewnym momencie powiedziałem sobie: "co mi zależy"? Skoro ciężko pracuję, skoro mnie stać na taki samochód, skoro o nim marzę, to czemu nie mogę spełnić swojego marzenia? Przecież nikomu nie ukradłem tych pieniędzy, tylko ciężko je wywalczyłem. Tym bardziej, że nie wiem, co będzie jutro. Czy będę żył? Postanowiłem żyć z dnia na dzień, być wesołym, otwartym i uśmiechniętym. Czemu mam płakać, cieszę się z dnia na dzień: że rodzina i ja jesteśmy zdrowi. Że mogę być uprawiać skoki, które kocham. Życie musi przyjemnością, a nie tylko pracą. Zresztą Tomek Sikora też ma bmw x6 i na olimpiadzie pogadaliśmy sobie o samochodach.

Nigdy nie szastałem pieniędzmi, nie starałem się je jak najszybciej wydawać. Zawsze stanowiły dla mnie wielka wartość. Wiedziałem, że osiągnąłem je ciężką pracą, latami wyrzeczeń i kosztem rodziny.

Finansowych doradców nie mam. Po pierwszych sukcesach niektórym wydawało się, że Małyszowi odbije palma. Albo że się rozpije, bo kasa - jak alkohol - uderza do głowy. Rzadko piję. Czasem piwko, czasem drinka. Za to w ogóle nie palę, choć to u skoczków bardzo popularne. Zabija łaknienie i nie jest się głodnym. Bywało, że się wkurzałem i prosiłem Roberta Mateję o papierosa. Zaciągałem się dwa razy i wyrzucałem. Czułem się, jakbym miał w buzi zużytego trampka. Papierosów nie lubię.

Milionerem nie jestem. Mogę sobie pozwolić na zagraniczne wczasy, w niedzielę nie gotować obiadu tylko pójść z żoną do restauracji. Na bezpieczny i dający zadowolenie samochód też mnie stać. Ale najbardziej cieszy mnie to, że jestem w stanie pomóc rodzinie i osobom, które o to proszą. Sportowcem nie będę do końca życia. Po skończeniu kariery, oszczędności szybko stopnieją. Chciałbym więc teraz nazbierać jak najwięcej, żeby zapewnić rodzinie byt i bezpieczeństwo finansowe. Żebym po karierze też mógł pojechać na wczasy i, żebym z dnia na dzień nie martwił się o jutro. Mój menedżer Edi Federer nigdy nie zawiódł mojego zaufania. Nie mógł być na igrzyskach - jego szwagier jest ciężko chory. Ale dzwonił, interesował się. Czegokolwiek bym nie potrzebował, miałem to zapewnione. Od lat mam dwóch strategicznych sponsorów, którzy byli i są ze mną na dobre i złe. To red bull i generali. Było ze mną wiele innych firm, które się zmieniały. Wycofywały się, kiedy było źle. Wydawało im się, marka "Małysz" już się zdewaluowała.

Sport przynosi pieniądze, ale trzeba być w nim naprawdę dobrym.

Vancouver 2010 na Sport.pl

Na portalu Sport.pl codziennie od godz. 17 relacje Z Czuba i na żywo, całą dobę relacje prosto z Kanady od naszych specjalnych korespondentów, wideo komentarze, rozmowy z naszymi gwiazdami i komplet wyników, także tych z nocy polskiego czasu. A o godz. 9 rano w Radiu TOK FM magazyn olimpijski Michała Pola - oraz stream wideo live w naszym portalu.

Zespół Sport.pl przygotowuje też "Gazetę olimpijską" - codziennie do kupienia z "Gazetą Wyborczą".

SPORT.PL na FACEBOOK-u - wejdź na nasz profil, zostań fanem. Komentuj, dyskutuj, radź! ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.