Vancouver 2010. Adam Małysz nie o sporcie: ekumeniczna rodzina i dyskoteka z Adamkiem

- Zaproponowali mi kiedyś, żebym skoczył na spadochronie z 4 tys. metrów. Odpowiedziałem, że nie jestem wariatem. A jeśli nawet, to nie do końca - mówi w niezwykłym wywiadzie - nie o sporcie - wicemistrz olimpijski Adam Małysz. Opowiada m.in. o dyskotece z Tomaszem Adamkiem.

Robert Błoński, Jakub Ciastoń: Ile potrafi pan podskoczyć do góry?

Adam Małysz: Skoczkowie nie mierzą dosiężnego w klasyczny sposób, czyli z zamachem rękami. Odbijamy się wyłącznie nogami. Odlatuję od ziemi na jakieś 70 cm. Mój rekord to 75 cm i, z tego co wiem, to całkiem dobry wynik. Z Finów najlepszy jest Ahonen. Ma 72 cm. Wiele zależy od wagi skoczka. Wiem, że nie skaczemy najwyżej, siatkarze potrafią wyjść w górę na wysokość ponad metra. No, ale oni skaczą z zamachem rękami.

Ma pan sny?

- Rzadko, ale chyba tak. Na igrzyskach na pewno mi się coś śniło, ale nie wiem co. Kiedy się budzę, to już nie pamiętam. Pamiętam, że jeszcze sporo przed swoimi największymi sukcesami w Pucharze Świata miałem sen, że w Wiśle Centrum poleciałem na nartach tak daleko, że wylądowałem na Placu Hofa i wyhamowałem przed samym kinem. Proroczy sen.

A po medalu?

- Spałem dobrze. W wiosce olimpijskiej wypiliśmy szampana, a sztab pewnie bawił się dłużej. Mnie spało się znakomicie, bo byłem wykończony emocjami i przeżyciami dnia, w którym zdobyłem medal. Rano wstałem o szóstej i poszedłem na śniadanie, potem obejrzałem film. Nikogo nie widziałem. O 11 pojechałem do miasta, ale zakupy się nie udały. Nie znalazłem niczego interesującego. Trochę pamiątek kupiłem dopiero w sklepie koło wioski.

Gdzie pan trzyma medal?

- Na półce. Nie dali nam jeszcze żadnego opakowania. Jak zawiesili na szyi, tak z nim wróciłem. Ale w Salt Lake City też tak było, dopiero na koniec dali ładne, ozdobne opakowanie.

Kiedy stanie pomnik Małysza w Wiśle?

- Już stoi. I to taki najważniejszy dla mnie, bo skocznia imienia Adama Małysza. Bardzo długo się wahałem, czy się zgodzić. Bo mnie pomniki kojarzą się z tym, co przeminęło. Stawia się je przede wszystkim zmarłym. Skocznia przyniesie korzyści, mam nadzieję, wielu pokoleniom. Ale głosy były różne, zgodziłem się dopiero na trzy, czy cztery miesiące przed jej otwarciem. W Einsiedeln, jak się dowiedzieli, to małe skocznie nazwali imieniem Simona Ammanna i Andreasa Kuettela.

Jest w Polsce szkoła albo ulica im. Adama Małysza?

- Chyba nie ma, choć parę lat temu miałem dziesiątki zapytań i propozycji o zgodę. Był szał, kiedy wygrywałem PŚ. Każdy chciał mieć trochę Małysza obok siebie. Skoki to był sport narodowy, każdy się z nimi utożsamiał. Ale ja wtedy nie miałem do tego głowy i chęci. Bo wiązałoby się to z tym, że musiałbym tam pojechać, wziąć udział w uroczystości, coś mówić. A ja myślałem o tym, co dla mnie najważniejsze czyli o sporcie. Poza tym ulica czy szkoła w żaden sposób z Małyszem się nie kojarzy. Skocznia już tak.

Justyna Kowalczyk opowiadała, że czasem rozmawia ze swoimi "nartkami". Mówi, żeby ją szybko wiozły do mety. Leszek Blanik, konia przez którego skakał, smarował specjalnym miodem. Pan też rozmawia z nartami, żeby niosły jak najdalej?

- Każdy ma rytuały, które przynoszą szczęście i przywiązuje do tego wagę. Justyna rozmawia z nartami, ja - nie. Dla mnie ważna jest wiara, mam swoje metody, które stosuję przed startem. Robię to zawsze i jakoś mi to pomaga. Ten rytuał przynosi ulgę duchową.

Modli się pan?

- Jestem osobą wierzącą, nie ukrywam tego. Jeśli potrzebuję, rozmawiam z Bogiem. Ciężko mi być osobą praktykującą, bo w soboty i niedziele najczęściej mam konkurs i jestem skoncentrowany na skakaniu i startach. Ale, jeśli potrzebuję, rozmawiam z Bogiem. Proszę Go o coś albo dziękuję. I mnie wysłuchuje. Kościół jest na drugim planie. Moje małżeństwo jest, można powiedzieć, ekumeniczne. Żona i córka Karolina to katoliczki, a ja jestem ewangelikiem. Ale to żaden problem.

Słyszał pan wypowiedź Mariusza Pudzianowskiego? Przed startem radził, żeby przestał pan mydlić ludziom oczy i skończył ze skakaniem, bo więcej sukcesów nie osiągnie?

- Nie słyszałem tej wypowiedzi, jego sprawa. Osobiście się nie znamy, ale podziwiam jego siłę. Obejrzałem jego walkę, chyba z Najmanem. To było dla mnie coś szokującego. Zaskoczył rywala. Można się było spodziewać, że większy i potężniejszy Pudzian go złapie, ściśnie i dobije. Nikt nie przypuszczał, że go po prostu skopie.

Lubi pan sporty walki?

- Od jakiegoś czasu lubię i oglądam. Najbardziej kibicuję Tomkowi Adamkowi, z którym znamy się osobiście. Jesteśmy sąsiadami i krajanami, a jak kiedyś przygotowywał się do walki w Wiśle, poszliśmy razem do dyskoteki. Mam miłe wspomnienia. Poza tym żona lubi boks i często ogląda do północy. Dla mnie jednak sportem numer jeden pozostanie piłka nożna.

Obejrzy pan jakąś konkurencję na igrzyskach?

- W Turynie byłem na meczu hokeja i bardzo mi się podobało. Ale tu mamy za daleko do Vancouver. Skoki czy biegi lepiej ogląda się w telewizji niż na żywo. Wszystko lepiej widać.

Dziewięć wielkich imprez w XXI wieku i osiem medali. Świadczy, że potrafi pan się świetnie przygotować do MŚ czy igrzysk.

- Sezon skoczka jest ciężki. Żeby zdobyć Puchar Świata, trzeba skakać bardzo równo cały czas. Nie wystarczy być dobrym w dwóch czy trzech zawodach, tylko zawsze być w czołówce. I potem mieć jeszcze siły i energii na imprezę główną, która najczęściej jest w lutym. Tam trzeba odnosić sukcesy, umieć się zmotywować. Oby młodzież, która chce skakać, zrozumiała, że to nie jeden konkurs.

Mówił pan o boksie i Adamku. W pana sporcie też jest potrzebna żelazna psychika, oba sporty są niebezpieczne...

- Ręce mi nie drżą, kiedy wiążę buty. Jeśli już, to raczej nogi. Zależy od człowieka jak znosi stres, jak się do tego przystosowuje i jak daje radę. Mnie, jak zaczynałem się denerwować przed zawodami w hotelu, wierciło w brzuchu. Dwa-trzy razy leciałem do toalety, a to był tylko stres. Na skoczni jest inaczej. Ale stres jest. On musi być. Nie wyobrażam sobie, że przyjeżdżam na konkurs wyluzowany, mówię "ale ty świetny jesteś" i idę skoczyć. Koncentracja musi być.

A na bungee by pan skoczył?

- Miałbym stracha. Paralotnią, może i bym się przeleciał. Kiedyś zaproponowano mi, żebym skoczył z samolotu Red Bulla na wysokości 4 tys. metrów, bo kręcili jakiś film. Obiecywali, że otworzą mi spadochron. Mieliśmy skoczyć w wiele osób, złapać się za ręce, utworzyć okrąg. I, gdzieś kilometr nad ziemią, mieli otworzyć czaszę. Powiedziałem: "Panowie, dobrze wiem, że jesteście w stanie to zrobić, ale ja nie jestem wariatem. A jeśli nawet, to nie do końca".

Za kierownicą pan lęku nie ma?

- Kiedyś, latem, jeździłem ze Zbyszkiem Cieślarem, naszym kierowcą rajdowym z Wisły. Teraz, z wiekiem, już bym się zastanowił czy wsiąść. Opanowanie i umiejętności trzeba mieć niezwykłe. Uważam się za dobrego kierowcę, ale to co robią rajdowcy przechodzi moje pojęcie. Ale to działa w obie strony. Jakby rajdowiec wszedł na skocznię, to by pewnie powiedział "O Jezu, jak oni mogą tu skakać!". A my zaczynamy skakać od małego. Jak wszedłem pierwszy raz szedłem na "mamuta", okropnie się bałem. Lęk jest zawsze przed pierwszymi skokami, ale pewność przychodzi szybko i chce się skoczyć jeszcze raz.

Ahonen opisał w książce, że skoczył 240 metrów jak był po paru piwach.

- Wydał biografię i pewnie nie przypuszczał, że wróci na skocznię. My jesteśmy tylko ludźmi, należy nam się coś od życia. Ale ja nigdy nie poszedłem skakać po alkoholu.

Co pan będzie robił po zakończeniu kariery? Komentator sportowy czy może działacz FIS?

- Skoki już komentowałem w telewizji i podobało mi się, choć byłem bardzo zestresowany. Wolałem być na górze skoczni, bo jestem sportowcem. Ale fajnie było porozmawiać o czymś, na czym się znam. To było fajne przeżycie. Nie wiem, co będzie jak skończę. Mam nadzieję, że skoki w Polsce nie przestaną nagle być popularne. Chciałbym jakoś w tej dyscyplinie zostać, w końcu robię to od szóstego roku, przez całe życie. Trudno będzie mi rzucić narty w kąt i zająć się czymś zupełnie innym. Żeby być działaczem FIS trzeba znać angielski, a ja nauczyłem się niemieckiego. Może zostanę menedżerem? Myślę, że w tej roli bym się sprawdził.

Vancouver 2010 na Sport.pl

Na portalu Sport.pl codziennie od godz. 17 relacje Z Czuba i na żywo, całą dobę relacje prosto z Kanady od naszych specjalnych korespondentów, wideo komentarze, rozmowy z naszymi gwiazdami i komplet wyników, także tych z nocy polskiego czasu. A o godz. 9 rano w Radiu TOK FM magazyn olimpijski Michała Pola - oraz stream wideo live w naszym portalu. Zespół Sport.pl przygotowuje też "Gazetę olimpijską" - codziennie do kupienia z "Gazetą Wyborczą".

Rewolucja seksualna - w hokeju ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.