Łukasz Kruczek: To była dobra lekcja

Nie chcę teraz mówić o olimpijskim medalu drużyny. Jeśli dwa tygodnie przed igrzyskami czwórka Polaków będzie regularnie w dwudziestce PŚ, wtedy pospekulujemy - mówi trener polskich skoczków

Robert Błoński: Jak pan oceni swój pierwszy sezon w roli trenera kadry?

Łukasz Kruczek: Najprościej, jak można - pierwsza część słaba, druga dobra. Bliska tego, czego oczekiwaliśmy. Zrealizowaliśmy wszystkie cele, które założyliśmy przed sezonem. A nawet więcej. Uwierają tylko te pierwsze tygodnie sezonu...

Jest jakaś przyczyna, że początek aż tak bardzo różnił się od końca?

- Na pewno, ale jeszcze jej nie znam. Nie zdążyłem wszystkiego przeanalizować.

Nie trzeba chyba wielkich analiz, żeby się zorientować, że postęp nastąpił wraz z odejściem Adama Małysza do Hannu Lepistö.

- Nigdy się nie dowiemy, co by się stało, gdyby Adam nie odszedł. Nie sądzę, by ta decyzja miała zbawienny wpływ, choć zbiegła się w czasie. Przyszły sezon wszystko zweryfikuje.

Z jakimi nadziejami zaczynał pan pracę z kadrą?

- Celem były mistrzostwa świata w Libercu. Jeden zawodnik miał walczyć o medal, dwóch pozostałych być w trzydziestce, a drużyna w szóstce. Chcieliśmy też zdobyć taką liczbę punktów, by lato zacząć z pięcioma zawodnikami w Grand Prix. Wystartuje ich sześciu.

Zastanawiał się pan nad kwestią: będę trenerem Adama Małysza...

- Nie obawiałem się, bo moim celem jest cała grupa. Rozmawiałem z każdym zawodnikiem. Moje relacje z Adamem się nie zmieniły, cały czas jesteśmy kolegami. Powiedziałem mu przed sezonem, jaki mam plan. Zaakceptował.

Wcześniej był pan asystentem Heinza Kuttina i Hannu Lepistö. Teraz został trenerem numer jeden.

- Ten sezon to była świetna lekcja. Nowy zacznę o wiele mądrzejszy. Jako asystent wykonywałem prace zlecone. Nie miałem wpływu na to, co robię. Opiniowałem pewne kwestie, ale nie podejmowałem decyzji. Teraz ostateczne zdanie należy do mnie.

Najtrudniejsza decyzja?

- Wybór czwórki na drużynowy konkurs mistrzostw świata. Miałem potworny dylemat. Adam i Kamil Stoch byli poza dyskusją. Musiałem wybierać między Stefanem Hulą, Rafałem Ślizem i Łukaszem Rutkowskim.

Ale przed lutowymi mistrzostwami świata na przełomie roku był Turniej Czterech Skoczni.

- To był najtrudniejszy moment w pracy. W grudniu skakaliśmy słabo, wyniki nie wskazywały, że będzie dobrze. Uratowało nas to, że trzymaliśmy się razem i postępowaliśmy zgodnie z planem. Nie było nerwów, tylko konsekwencja.

Jak pan reagował na sugestie, że trenerem kadry jest prezes PZN Apoloniusz Tajner, a pan tylko pionkiem?

- Mało mnie to obchodziło. Na to, co ktoś sobie wymyśla, wpływu nie mam. A z prezesem rozmawiałem niewiele. Nie mieliśmy okazji. Ja nie potrzebowałem dzwonić do prezesa. A prezes do mnie, jak widać, też.

Podczas Turnieju Czterech Skoczni Tajner był na urlopie w Wietnamie. Nie wsparł pana.

- Nie musiał. W kadrze jest tyle ludzi, że sami radzimy sobie z problemami. Jak z czymś był kłopot, pytałem tych, od których chciałem uzyskać pomoc.

Czyli?

- Hannu Lepistö, Piotra Fijasa, Jasia Szturca...

Nie było myśli: może coś zawaliłem?

- Nie. Trzymaliśmy się założeń. Gdyby cały sezon był słaby, łatwiej byłoby zdiagnozować moment, w którym zawaliliśmy. Nerwowe ruchy wprowadziłyby tylko zamęt. Uniknęliśmy ich. Ustalając plan na nowy sezon, poświęcimy się jednej rzeczy: żeby chłopcy od początku byli w takiej dyspozycji jak na końcu tej zimy.

Na początku stycznia, po konkursie w Innsbrucku, Adam Małysz przyszedł do pana i powiedział, że rezygnuje z Turnieju i jedzie do Hannu Lepistö. Jak się pan poczuł?

- Rozmawialiśmy o tym z Adamem wcześniej. Chcieliśmy zaprosić Hannu do nas, żeby ucieczka do Lahti nie była konieczna. Adam chciał inaczej, więc nie dyskutowaliśmy. W pierwszym odruchu chciałem lecieć razem z nim, ale ktoś musiał zająć się resztą skoczków. Zbliżały się konkursy w Zakopanem.

Po treningach w Lahti Małysz powiedział w "Gazecie", że potrzebuje autorytetu większego niż Łukasz Kruczek.

- Już to mówiłem: nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby uważać się za autorytet dla Adama. Jesteśmy partnerami w dyskusji. Postawiliśmy na zaufanie. Żaden nigdy nie zrobił niczego poza plecami kolegi. Jeśli coś mówiliśmy, to tylko wprost. Sytuacja była w miarę klarowna i tylko dlatego miała szansę powodzenia. Poza tym Hannu to nie jest osoba konfliktowa, nigdy się z nim nie pokłóciłem.

Odejście Małysza to nie była pana osobista porażka?

- Przyjemnie się nie czułem, ale nie miałem czasu o tym myśleć. Sezon trwał, byli inni zawodnicy. A decyzji Adama i tak bym nie zmienił.

Jego odejście odmieniło innych zawodników.

- Mieliśmy dla nich więcej czasu. Najlepszemu zawodnikowi poświęca się najwięcej uwagi.

A później sprawił pan, że polscy skoczkowie zaczęli skakać równo i powtarzalnie.

- Ja, moi asystenci, psycholog, fizjolog i fizjoterapeuta wierzyliśmy w sens roboty od początku do końca. Wszyscy ciągnęliśmy wózek w jedną stronę, byliśmy pewni, że chłopcy dadzą radę, skoczą wreszcie, jak należy, i robiliśmy wszystko, by tak się stało. Musiało się udać. Forma nie przyszła z dnia na dzień. Zaczęło się od wzajemnego wsparcia. Poparliśmy to dobrym przygotowaniem fizycznym, motorycznym i psychologicznym. Następnie przyszła technika skoku. Ona zrodziła powtarzalność. Najpierw na treningach, potem w zawodach.

Drużyna zajęła czwarte miejsce na MŚ, a w Pucharze Świata w lotach w Planicy była druga.

- Sukces powstał z wielu małych rzeczy. To była kwestia treningów i tego, co zawodnicy robili poza skocznią, czyli treningów mentalnych, fizjoterapii, dobrych kombinezonów, dbałości o sprzęt, itd. W skokach nie ma tak, że wytrenuje się jeden element i on da dodatkowe 10 metrów. Detale i szczególiki poprawiają skok o pół metra, metr... One dają sukces.

Odetchnął pan po MŚ? Czwarte miejsce Kamila Stocha, czwarte drużyny, czyli wyszło na Kruczka.

- Cieszyłem się z wyniku, bo Liberec dał natchnienie chłopakom. Zobaczyli, że kiedy tylko skaczą na swoim poziomie, mogą rywalizować z najlepszymi.

A drugie miejsce w Planicy?

- Ktoś, kto nie śledził treningów na Velikance, mógłby uznać to za sensację. Ale chłopcy skakali tam dobrze i równo od pierwszego dnia. Po kwalifikacjach zsumowaliśmy wyniki i wyszło, że możemy walczyć o podium. Kiedy przed zawodami jechałem wyciągiem na górę, inni trenerzy mówili z uśmiechem, że Polska jest jednym z faworytów. Później mi gratulowali. Pierwszy raz z uznaniem podeszli do mnie w Zakopanem. Bo po raz pierwszy w historii siedmiu Polaków zakwalifikowało się do 30 i zdobyło punkty. W Planicy mieliśmy fantastyczny weekend, Adam wrócił na podium PŚ, drużyna zajęła drugie miejsce. Najlepsze w historii.

Jak pan oceni innych zawodników. Czy Kamil Stoch wreszcie będzie skakał na miarę talentu, czyli na miejsce w dziesiątce PŚ?

- W tym sezonie przeszkodziła mu kontuzja, która wyeliminowała go z przygotowań. Miał operację barku i zabrakło czucia tego, co robi się na skoczni. Łukasz Rutkowski zaimponował mi konsekwencją. Po letnim GP, kiedy był na podium w Zakopanem, nadzieje miał duże. Słaby początek zimy go przydusił, ale był wciąż uśmiechnięty, parł do przodu z nadzieją. Stefek Hula odmienił się w kilka dni podczas zgrupowania w Zakopanem. Zaczął skakać daleko i utrzymał formę do końca sezonu. W chwilach zwątpienia był pewny, że wszystko idzie w dobrym kierunku.

Czy to jest czwórka na igrzyska?

- Adam, Kamil, Stefan i Łukasz będą stanowić trzon grupy przygotowującej się do igrzysk, ale skład podam trzy tygodnie przed wyjazdem. Tematu "medal w Vancouver" teraz nie podejmę. Jeśli dwa tygodnie przed igrzyskami czwórka Polaków będzie regularnie w dwudziestce PŚ, pospekulujemy.

Z jakich źródeł uczy się pan trenowania skoków narciarskich?

- Z doświadczeń, przeżyć, rozmów i analizy badań naukowych. Mamy dostęp do wszystkiego. Porównujemy naszych zawodników do innych. Mamy biomechanika Piotrka Krężałka. Mam wiele autorytetów trenerskich, ale jeśli chodzi o skoki, to najwięcej nauczył mnie Hannu Lepistö.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.