Rajdy samochodowe. Loeb: Mieli mnie za pirata drogowego, bandytę...

"Straciłem kontrolę nad samochodem na zakręcie. Walnąłem w skarpę z lewej, odbiło nas i przeturlało na drugą stronę drogi. A tam na murku przy mostku siedzieli gapie. Uderzyłem w nich. Kiedy wygramoliłem się z saxo, ogarnęła mnie panika. Jakiś facet leży pod samochodem. Inni pospadali na dół, posypały się na nich kamienie, które poodrywały się z murku. W głowie dudnił mi szept: "Kurde, Seb, co ty narobiłeś? To wszystko twoja wina!"- wspomina w swojej książce "Sebastien Loeb - mój styl jazdy" francuski mistrz. Premiera już 19 czerwca.

Sebastien Loeb już jako dziecko zakochał się w prędkości i zwyciężaniu. Rzucił szkołę, imał się różnych dorywczych prac, a wolny czas spędzał na szaleńczych rajdach z kolegami, najpierw na motorowerze, później za kierownicą samochodu. Miał tylko jedno marzenie - jechać coraz szybciej i dzięki temu być zawsze pierwszym.

Jego rajdowy debiut okazał się prawdziwym objawieniem. Wkrótce pod swoje skrzydła wziął go Citroën, a zdolny rajdowiec samouk odkrył ciemne strony tego wymagającego sportu. Dziś to absolutny rekordzista rajdowych mistrzostw świata, ulubiony sportowiec Francuzów, po raz pierwszy opowiada tak otwarcie o swoim życiu. Jego autobiografia kryje wiele niespodzianek.

Cz. IV: Mieli mnie za pirata drogowego, bandytę...

"Co z tego, że podejmuję wszystkie możliwe środki ostrożności, mam głowę na karku, przygotowuję się starannie do rajdów - zerowe ryzyko nie istnieje. Nie ukryję się przed problemem mechanicznym ani przed błędem ludzkim. Nikt nie jest doskonały, ani Daniel, ani ja. Do tej pory nie zaliczyliśmy wielu poważnych wypadnięć z trasy, nieczęsto zaliczaliśmy "dzwona", jak mówi się w slangu. Z piętnaście razy, jeśli zsumować jazdy próbne i rajdy, do tego zwykle bez nieprzyjemnych konsekwencji. Jeden z najpoważniejszych takich wypadków mocno mną jednak wstrząsnął. Było to podczas naszego pierwszego rajdu międzynarodowego, w Katalonii, jesienią 1999 roku, w barwach Francji, za kierownicą małego saxo.

Samochód nie pracował normalnie. Był problem ze skrzynią biegów, nie udawało mi się ich poprawnie zmieniać. Nie byłem w stanie tego przewalczyć. A potem, na dwa kilometry przed metą ostatniego oesa na ten dzień, w piątek, zdarzyło się najgorsze.

Straciłem kontrolę nad samochodem na zakręcie. Walnąłem w skarpę z lewej, odbiło nas i przeturlało na drugą stronę drogi. A tam na murku przy mostku siedzieli gapie. Uderzyłem w nich. Kiedy wygramoliłem się z saxo, ogarnęła mnie panika. Jakiś facet leży pod samochodem. Inni pospadali na dół, posypały się na nich kamienie, które poodrywały się z murku. Czuliśmy się z Danielem totalnie zagubieni, osamotnieni wśród krzyków, a potem syren karetek. Minuty ciągnęły się jak godziny. W głowie dudnił mi szept: "Kurde, Seb, co ty narobiłeś? To wszystko twoja wina!".

Nie byłem przygotowany psychicznie na taką katastrofę. Byłem wtedy jeszcze prostym elektrykiem, który nie widział dalej niż koniec własnego nosa. Udział w zawodach międzynarodowych był dla nas wielkim wydarzeniem. Miałem tylko jechać, o nic innego się nie martwić. A tymczasem przed chwilą skosiłem ośmiu ludzi! Ośmiu nieznanych ludzi, którzy przyszli popatrzeć na rajd, z rodziną czy ze znajomymi. Mieli mnie za pirata drogowego, bandytę. Policja spisała protokół i stwierdziła, że jechałem szybko na gładkich oponach, tak zwanych slickach, używanych we wszystkich rajdach po asfalcie.

Nigdy nie czułem się tak podle jak wtedy. Na szczęście skończyło się "tylko" na dwóch złamanych rękach. Następnego dnia pojechałem do szpitala odwiedzić rannych. Nie wiedziałem, co im powiedzieć, tylko że mi przykro, że tak ich urządziłem. Czułem jednak, że muszę im dać choć odrobinę wsparcia. Tym razem to naprawdę był pech. Ofiary wypadku znajdowały się w strefie dozwolonej, która miała być bezpieczna. Nie spodziewały się, że wyrzuci samochód prosto na nie, niczym kulkę na flipperach. To jest ryzyko związane z rajdami. A pomyśleć, że są ludzie bez wyobraźni, którzy nie przestrzegają zaleceń bezpieczeństwa, stają przy drodze wbrew zdrowemu rozsądkowi i nic im on nie mówi.

Po tej historii z ulgą wyjechałem z Hiszpanii. Spędziłem dwa dni wśród swoich, z kumplami w Oberhoffen, żeby odreagować traumę. Potem podniosłem głowę, zacząłem znów myśleć o tym rajdzie, ale też o następnym. Trzeba patrzeć w przyszłość. Tego, co było, nie da się cofnąć".

Więcej o:
Copyright © Agora SA