Rajdy samochodowe. Trudne początki Sebastiena Loeba: Trzy, dwa, jeden, zero! "Ej! Seb, no ruszaj!"

"Podczas zjazdu serce ściska mu się na lekkim "lewym", a potem pierwszym "prawym", które pokonujemy bez szwanku. Z bliska zapoznaje się z barierkami na poboczach. Daje się ponieść panice. Zwierzył mi się później, że myślał wtedy: "Jasny szlag, siedzisz koło gościa, który nigdy nie jeździł, który prawie nie zna tego wozu, a zjeżdża z przełęczy na złamanie karku, w ogóle bez zastanowienia. Zaraz nas wpakuje w drzewo!" - czytamy w książce "Sebastien Loeb - mój styl jazdy". Premiera już 19 czerwca.

Sebastien Loeb już jako dziecko zakochał się w prędkości i zwyciężaniu. Rzucił szkołę, imał się różnych dorywczych prac, a wolny czas spędzał na szaleńczych rajdach z kolegami, najpierw na motorowerze, później za kierownicą samochodu. Miał tylko jedno marzenie - jechać coraz szybciej i dzięki temu być zawsze pierwszym.

Jego rajdowy debiut okazał się prawdziwym objawieniem. Wkrótce pod swoje skrzydła wziął go Citroën, a zdolny rajdowiec-samouk odkrył ciemne strony tego wymagającego sportu. Dziś to absolutny rekordzista Rajdowych Mistrzostw Świata, ulubiony sportowiec Francuzów, po raz pierwszy opowiada tak otwarcie o swoim życiu. Jego autobiografia kryje wiele niespodzianek.

Cz. I: Ej! Seb, no ruszaj!

"Pod przełęczą Le Firstplan zakończyło się odliczanie. Powinienem natychmiast poderwać do biegu konie drzemiące pod maską. Jednak jak skamieniały, sparaliżowany długim oczekiwaniem, świadomością stawki, ilością zaleceń i wskazówek, które musiałem przyswoić sobie w tak krótkim czasie, siedzę bez ruchu, nie reagując. Sędzia startowy patrzy na nas w osłupieniu...

- Ej! Seb, no ruszaj! - krzyczy Dominique. Wyrywa mnie z letargu.

Dominique zbombardował mnie radami, ale zapomniał o najważniejszym. Czas już płynie. A ja sądziłem, że czas mierzy się dopiero po przejechaniu fotokomórki, jak na Rajdzie Młodych. Niestety, w regionalnym rajdzie tego nie ma. Start liczy się od "zera" sędziego. Dominique zapomniał mi o tym powiedzieć.

Po bezruchu na starcie i stracie kilku sekund rzucam się jak szaleniec do przodu, na pierwsze serpentyny wiodące na przełęcz. "Prawy sto dziesięć, lewy sto trzydzieści", Dominique dyktuje skrupulatnie notatki. Słucham go jednym uchem. Na zewnątrz pejzaż śmiga z ogromną prędkością. Rząd jodeł zlewa się w zieloną masę.

Jestem w swoim żywiole. Kątem oka dostrzegam twarz Dominique'a. Coraz bardziej blednie. Czuję, że ogarnia go strach. Dla niego już samo to, że udało się nam przejechać przez przełęcz, stanowi istny cud. Podczas zjazdu serce ściska mu się na lekkim "lewym", a potem pierwszym "prawym", które pokonujemy bez szwanku. Z bliska zapoznaje się z barierkami na poboczach. Daje się ponieść panice. Zwierzył mi się później, że myślał wtedy: "Jasny szlag, siedzisz koło gościa, który nigdy nie jeździł, który prawie nie zna tego wozu, a zjeżdża z przełęczy na złamanie karku, w ogóle bez zastanowienia. Zaraz nas wpakuje w drzewo!".

A ja rzeczywiście nad niczym się nie zastanawiam. Pewny siebie przejeżdżam przez metę bez najmniejszego zadrapania na karoserii. Kończymy ze stratą jednej sekundy do najlepszego czasu w naszej klasie - z silnikiem do 1300 cm3. Gdybym się nie zaciął na początku, udałoby mi się ustanowić pierwszy w karierze scratch, czas odniesienia. Jestem trochę sfrustrowany. Dominique ma jednak inne zmartwienie. Wysiada z peugeota w parku serwisowym na miękkich nogach, blady, spocony - ludzie z zespołu patrzą na nas z niedowierzaniem. A przecież nie mam wrażenia, bym zrobił coś nadzwyczajnego. Po prostu jechałem tak jak zwykle."

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.