Co można dostać za pięć mln dol. w weekend wyścigowy Formuły 1? Ekskluzywny apartament Nobu Sky Villla w słynnym hotelu Caesars Palace – trzema łazienkami i tarasem, z którego będzie widać nowy, uliczny tor przebiegający m.in. wzdłuż Las Vegas Strip – najsłynniejszej ulicy "miasta grzechu". Do tego obiad przyrządzony przez słynnego Nobu Matsuhisę, dwanaście wejściówek do paddock clubu (najbardziej ekskluzywne i najdroższe bilety na wyścigi). Prywatnego Rolls-Royce’a z szoferem, czy osobistego przewodnika. Za drogo? Dla mniej zamożnych przygotowano pakiety za milion dolarów.
To oczywiście ekstremalny przykład, ale wylicza się, że aby zobaczyć nowy wyścig w kalendarzu Formuły 1 – najnowszy symbol jej amerykanizacji – przeciętny fan będzie musiał wydać 7051 dol. Najtańsze bilety, za 500 dol., nie dają nawet możliwości zobaczenia bolidów w akcji. Aby zasiąść na trybunach w Las Vegas, należy zapłacić co najmniej dwa tysiące dol. Drugim najdroższym wyścigiem F1 było GP Miami. Oblicza się, że każdy gość rozegranego w poprzedni weekend wyścigu wydał średnio 4602 dol. Trzecia najdroższa runda sezonu 2023 odbędzie się – jakżeby inaczej – także w Stanach Zjednoczonych. Weekend Grand Prix w stolicy Teksasu, Austin, kosztować będzie średnio 3693 dol.
I pomyśleć, że w latach 2008-2011 w kalendarzu F1 nie było żadnego wyścigu w USA. Do 2007 r. za Atlantykiem odbyły się 62 Grand Prix, w tym w amerykańskiej stolicy wyścigów Indianapolis, w Phoenix, Watkins Glen, Detroit, Dallas, Sebring, a także Las Vegas. I nigdy dotąd F1 nie podbiła serc tubylców. Postrzegana jako przereklamowane, elitarystyczne, europejskie ściganie. Utrudniony dostęp, zadarte nosy, ostrygi, kawior i szampan lejący się strumieniami. Co się zmieniło?
Szampana i kawioru jest jeszcze więcej, a dostęp stał się jeszcze trudniejszy i droższy, ale teraz Formułą zawiadują Amerykanie. Konkretnie medialna korporacja Liberty Media, która przejęła F1 w latach 2016-2017. Szacowana wartość transakcji wyniosła 4,7 mld dol. W ciągu pięciu lat, wliczając w to kryzysowe czasy pandemii, zmienili oblicze tego sportu tak, że Amerykanie oszaleli na punkcie F1, a sponsorzy walą drzwiami i oknami. Wartość ekip, które w pierwszej dekadzie nowego millenium można było kupić za symbolicznego dolara (tak w 2005 roku Red Bull przejął ekipę Jaguara od Forda, a w 2008 Ross Brawn "kupił" od Hondy team zwany obecnie Mercedesem), dziś szacowana jest na minimum 500 mln dol., choć bliższa prawdy jest raczej kwota zbliżona do miliarda. Jak do tego doszło?
To przeniesienie komunikacji na platformy społecznościowe – coś, czego jak ognia bał się poprzedni "car" Formuły 1 Bernie Ecclestone. Rozbudowanie własnych kanałów społecznościowych i streamingu, pozyskiwanie nowych partnerów biznesowych i najważniejsze – Netflixowy hit "Jazda o Życie", który przyciągnął miliony nowych fanów, głównie z USA, przed telewizory i na tory Formuły 1.
– Odnoszę wrażenie, że dzieje się tu coś na kształt Kardashian Show – mówi Lewis Hamilton. - To przezabawne. Jestem przekonany, że to wszystko znajdzie się na Netflixie i będzie wspaniałe – dodaje, najpopularniejszy w Stanach kierowca F1 w rozmowie z Channel 4.
Na tym nie koniec. Trwają przygotowania hollywoodzkiego filmu o F1. W roli głównej m.in. Brat Pitt, ale chęć pomocy oferuje też Tom Cruise. Reżyseria: Joseph Kosinski. Produkcja: Jerry Bruckheimer. Dopiero co odnieśli wielki sukces dzięki sequelowi "Top Gun: Maverick". Konsultantem i współproducentem jest Hamilton, który zapewnia, że będzie to najlepszy w historii film o wyścigach. Szefowie Formuły 1 zacierają ręce, bo ich produkt trafi na srebrne ekrany, przed oczy nowej, globalnej publiczności. Przyciągnie dalsze rzesze fanów… o ile nie okaże się wielką klapą.
Popularność rośnie, pieniądze płyną, a lista krajów, które pragną ugościć królową sportów motorowych, przekracza fizyczne możliwości zespołów i ich personelu. W niedalekiej przyszłości kalendarz ma się składać z 25 rund (w tym aż pięć może się odbywać w USA!), choć już obecne 23, zdaniem większości ludzi Formuły 1, to zbyt dużo. To jeden z tych konfliktów, które rodzi nowa era w historii tego sportu. Każdy medal ma dwie strony. Nowa, zamerykanizowana Formuła 1 kłóci się za starą.
Po przejęciu przez amerykańską korporację – choć tego mogliśmy się spodziewać – sport schodzi na dalszy plan, a akcent przenosi się na spektakl. Formuła 1 zamienia się w ekskluzywny reality show, które przyciągnęło miliony nowych fanów, ale… odstręcza tych, którzy śledzą sport od dekad – na dobre i na złe. Tych, którym najbardziej zależy na dobrym ściganiu, a nie otoczce.
To oni najbardziej krytykują eksperymenty i coraz to nowe pomysły na zmianę formatu weekendów Grand Prix. W normalny, klasyczny weekend najważniejsze sesje to godzinne sobotnie kwalifikacje i niedzielny, trwający niecałe dwie godziny wyścig. Teraz testowane są jednak nowe wariacje. W Azerbejdżanie amerykańscy właściciele pierwszą czasówkę zrobili w piątek. W sobotę dorzucili drugą, krótszą, a po niej wyścig sprinterski – tak, że gdy przyszło do tradycyjnego niedzielnego Grand Prix część wiernych kibiców-tradycjonalistów miała już przesyt. To była czwarta sportowa sesja, w trzy dni!
Najbardziej zaangażowani fani z niesmakiem przyjęli też spektakularną prezentację kierowców przed GP Miami. Na specjalnie zaaranżowany wybieg na głównej prostej 20 zawodników – jednego po drugim - wywoływał raper LL Cool J. Tymczasem słynny producent i współtwórca grupy Black Eyed Peas Will. I. Am. dyrygował orkiestrą symfoniczną. Większość zawodników była zniesmaczona. Nie tyle samym show, co faktem, że odebrano im choć kilka minut dla siebie, gdy większość próbuje się wyciszyć i skoncentrować przed nadchodzącym wyścigiem. Z jednym wyjątkiem. Zachwycony przedwyścigowym festynem był oczywiście Hamilton.
Miami zalali celebryci. Więcej, niż tradycyjnie w Monako. W padoku, na prostej startowej i jej okolicach znaleźli się m.in. Shakira, siostry Williams, Van Diesel, Tom Cruise, Jonas Brothers, Shaq, Elon Musk, Queen Latifah czy Roger Federer. To Szwajcar był uczestnikiem kolejnego incydentu, w którym nowa, amerykańska Formuła 1 zderzyła się z tą „starą". Poleciały iskry. Stałych bywalców padoku i prostej startowej, byłych kierowców Formuły 1 i reporterów rozpychali ochroniarze gwiazd.
O chamskim, brutalnym zachowaniu "goryli" mówił Ralf Schumacher – zwycięzca sześciu wyścigów F1 i brat siedmiokrotnego mistrza świata Michaela, obecnie ekspert niemieckiego oddziału telewizji Sky. Na podobną barierę trafił komentator i reporter brytyjskiego Sky Sports Martin Brundle. Wyśmienity specjalista, który wystartował w 158 wyścigach F1, podczas zwyczajowego obchodu po prostej startowej chciał poprosić o wypowiedź Federera, ale nie miał dostępu do gwiazdy tenisa.
Z pomocą przyszedł mu były trzykrotny mistrz świata. 83-letni Jackie Stewart przeszedł pod odgradzającą ich liną i ścigany przez ochroniarzy dopchał się do Federera. Zaniepokojony całym zamieszaniem z odsieczą weteranowi przyszedł nawet George Russell, który akurat miał prawo znajdować się po drugiej stronie „barykady". Weteranowi nic się nie stało, ale wytrawni kibice F1 nie kryli oburzenia. Na naszych oczach ludzie Formuły 1, jej ikony, kierowcy, dziennikarze stają się gośćmi we własnym domu. Domu, który sami pomagali budować, a który ma teraz nowego właściciela.
To właśnie wielki problem renesansu królowej sportów motorowych. Formuła 1 zarabia ogromne pieniądze i idzie w kierunku wielkiego show, bez oglądania się za siebie. Na korzenie. Na swoich ludzi i bazę fanów, którzy nieśli ją od dekad. Teraz wielu nie stać już na bilety, bo także w Europie ceny ostro poszły w górę, a wejściówki na niektóre tegoroczne wyścigi były niemal całkowicie wyprzedane jeszcze w zeszłym roku, przed ogłoszeniem oficjalnego kalendarza. Pytanie, czy to wejście na nowy poziom? A co, jeśli nowe rzesze fanów znudzą się zabawką. Co utrzyma ich przy Formule 1? Wyścigi? – Nie sądzę – przyznaje szef Red Bulla. – Publiczność, którą przyciągnęliśmy, zapewne nie zostanie (jeśli skończy się show – red.). W końcu jesteśmy teraz jak Kardashianowie na kołach – dodaje Christian Horner, ale uspokaja. Tematów pobocznych zawsze było więcej, niż samego ścigania i zapewne tak już zostanie. - Formuła 1 to do pewnego stopnia mydlana opera. Sposób, w jaki działa, zaangażowane postaci, pieniądze, polityka. W naszym sporcie, z dala od samochodów, które przez dwie godziny jeżdżą po torze, dzieje się tak wiele - dodaje Brytyjczyk.
Ostatecznie więc wbrew pozorom w królowej sportów motorowych nie zmienia się aż tak wiele. To nie kopciuszek wchodzący na salony. To gwiazda, która w końcu zagrała przełomową rolę i podbija serca nowych widzów w Stanach Zjednoczonych. Do podbicia pozostaną jeszcze inne, większe rynki. Na czele z tym, na który F1 stara się przebić od 20 lat, gdy w 2004 r. odbyło się pierwsze w historii Grand Prix Chin.