Największa tragedia ostatnich lat w F1. Tak, jakby samochód spadł z 48 metrów

Jakub Balcerski
Minęło siedem lat od ostatniej śmierci kierowcy Formuły 1 wywołanej wypadkiem na torze. - Jules był fantastycznym kierowcą, który poświęcił wiele dla swojego marzenia o tytule mistrza świata. Wciąż przykro mi, że nie mógł pokazać swoich prawdziwych umiejętności w lepszym bolidzie - mówi dla Sport.pl o swoim synu, Philippe Bianchi.

Przypominamy tekst z 17 lipca 2020 roku, napisany na piątą rocznicę śmierci kierowcy Formuły 1, Julesa Bianchiego.

- Jules dzień wcześniej dzwonił do mnie i mówił, że nie muszę wcześnie wstawać, bo organizatorzy odwołają wyścig ze względu na ogromną ulewę. Jednak obudziłem się i oglądałem, a wyścig się odbył. Miał potężny wypadek, przez ponad trzydzieści minut nie dostałem żadnych informacji o jego stanie zdrowia - mówi dla Sport.pl Philippe Bianchi o tragicznym wypadku swojego syna podczas Grand Prix Japonii Formuły 1 w 2014 roku. Lekarze przez dziewięć miesięcy walczyli o życie Julesa Bianchiego, ale ten 17 lipca 2015 roku zmarł.

Zobacz wideo F1 22 NA PS5. Nowi kierowcy, najnowszy tor, duże zmiany w menu

"Tajfun dosięgnął Formułę 1", ale wyścigu na Suzuce nie odwołano

Zarządzający torem Suzuka i organizatorzy Grand Prix Japonii Formuły 1 w 2014 roku od początku mieli świadomość, że to będzie trudny weekend. Wyścig przypadał na 5 października, a wtedy w kraju miał się pojawić tajfun Phanfone - cyklon czwartej kategorii. To zapowiadało, że przeprowadzenie wszystkich sesji zgodnie z planem będzie graniczyło z cudem, choć początkowo meteorolodzy twierdzili, że tajfun ominie Suzukę. Ostateczne prognozy wskazywały, że pojawi się dopiero w niedzielę. Władze Formuły 1 chciały przesunąć wyścig na poniedziałek, ale nie pozwoliły na to rezerwacje lotnicze przed rozgrywanym w kolejnym tygodniu Grand Prix Rosji w Soczi. Fanem rozgrywania wyścigu o czasie nie był nawet dyrektor wyścigowy w F1, Charlie Whiting wielokrotnie pobłażliwy w takich sytuacjach w przeszłości. Sprzeczał się w sprawie opóźnienia wyścigu o kilka godzin z Hondą, właścicielem japońskiego obiektu. Ostatecznie organizatorzy postawili na swoim, a decyzję argumentowali sprzeciwem telewizji, które nie miałyby jak transmitować wyścigu o innej porze.

- Tajfun dosięgnął Formułę 1 - w taki sposób rozpoczął relację dla Polsatu Sport komentator Andrzej Borowczyk. Kierowcy rozpoczęli rywalizację w deszczu i za samochodem bezpieczeństwa. Przez pierwsze pół godziny przejechali zaledwie pięć okrążeń, bo wyścig był przerywany. Regularne ściganie rozpoczęło się dopiero na dziesiątym kółku. Było emocjonująco, ale dość spokojnie jak na deszczowy wyścig, bo wycofał się tylko jeden samochód - Ferrari Fernando Alonso, które miało awarię silnika.

Tak wyglądało to do 42. okrążenia. Wtedy z zakrętu 130R wypadł Adrian Sutil. Niemiec uderzył w barierę i wywieszono żółte flagi. Pojawił się dźwig i rozpoczęto akcję ściągania samochodu Sutila w bezpieczne miejsce. Trwało to jednak dość długo, a w kilku kolejnych ujęciach na całą scenę na zbliżeniu widać było, że wokół porządkowych próbujących poradzić sobie z samochodem Saubera zrobiło się spore zamieszanie. Nie pokazywano jednak innych ujęć, a na torze po dwóch okrążeniach ponownie pojawił się samochód bezpieczeństwa. Na livetimingu z sesji można było dostrzec, że w wyścigu nie jechał już Jules Bianchi z Marussii.

Bianchi uderzył w dźwig

- Razem z Grzegorzem Jędrzejewskim opisywaliśmy to, co działo się na torze. Nie mieliśmy żadnych informacji, panował duży chaos. Widać było, że za autem Sutila coś się stało, ale nikt nie miał pojęcia, co dokładnie - mówił Sport.pl zaraz po GP Japonii Andrzej Borowczyk. Na kolejnych okrążeniach zaczęły się pojawiać informacje mówiące o tym, że samochód Bianchiego uderzył i wbił się pod dźwig ściągający z toru bolid Sutila.

FIA długo nie potwierdzało tego scenariusza, ujawniając tylko, że w zakręcie, gdzie obaj kierowcy wypadli z toru pojawiła się karetka. Organizatorzy zdecydowali się zakończyć wyścig na siedem okrążeń przed końcem rywalizacji. Kierowcom kazano zjechać do alei serwisowej, a najlepsza trójka - Hamilton, Rosberg i Vettel - poszła na dekorację. Lewis Hamilton usłyszał od swojego teamu, żeby na podium zbyt przesadnie nie okazywać radości w trudnym momencie. Wszyscy na torze byli zszokowani i zasmuceni informacjami o Bianchim. Zawodnicy wiedzieli już, że doszło do wypadku, który zagrażał życiu francuskiego kierowcy.

 

Philippe Bianchi: Przez trzydzieści minut nie wiedziałem nic

- Ten poranek był dla całej rodziny przerażający - mówi Sport.pl ojciec Julesa, Phlippe Bianchi, który oglądał Grand Prix Japonii z jego dziadkiem, Mauro. - Jules dzień wcześniej dzwonił do mnie i mówił, że nie muszę wcześnie budzić się i oglądać, bo organizatorzy odwołają wyścig ze względu na ogromną ulewę. Przez ponad trzydzieści minut nie wiedziałem nic o jego stanie zdrowia po wypadku. Potem zadzwonił do mnie Nicolas Todt i powiedział, że muszę przylecieć do Japonii, bo obrażenia są bardzo poważne - opisuje. Warunki pogodowe nie pozwoliły na transport Bianchiego helikopterem, więc został zabrany karetką do szpitala Yokkaichi. Tam przeszedł skomplikowaną operację, po której pozostawał w stabilnym, ale krytycznym stanie. Lekarze wprowadzili go w śpiączkę farmakologiczną, a sam fakt, że przeżył uderzenie w dźwig, nazywali cudem. FIA początkowo podawała, że kierowca doznał przeciążenia na poziomie 92 G. Kilka miesięcy później sprecyzowano, że było to 254 G. Porównano to do spadku samochodu z wysokości 48 metrów nad ziemią.

 

W Japonii nie zaobserwowano dużego progresu w leczeniu Francuza. Rodzina kierowcy była wdzięczna za to, jak zajął się nim szpital w Yokkaichi, ale podjęła decyzję o przeniesieniu go do rodzinnej Nicei. Tam w szpitalu uniwersyteckim wybudzono go ze śpiączki, ale kierowca wciąż pozostawał nieprzytomny i wciąż oddychał przy pomocy respiratora. W kolejnych miesiącach znów nie było widać poprawy jego stanu zdrowia. Lekarze poinformowali, że Bianchi doznał rozproszonego uszkodzenia aksonów w mózgu. To poważny uraz neurologiczny i było pewne, że po Francuz nie wróci już po nim do pełnej sprawności. 13 lipca 2015 roku Philippe Bianchi w rozmowie z francuskimi mediami poinformował, że zaczyna tracić nadzieję w sprawie powrotu do zdrowia jego syna. Cztery dni później rodzina Bianchich wydała oświadczenie o śmierci kierowcy. Na pogrzeb do Nicei przyjechało wielu kierowców ówczesnej stawki F1. Później wielokrotnie wspominali go na torze - w oznaczeniach na kaskach, czapkach, napisach na bolidach, czy we własnych słowach. Sebastian Vettel zadedykował mu zwycięstwo w Grand Prix Węgier 2015 - pierwszym wyścigu po śmierci Bianchiego.

Bianchi, czyli kierowca

Jules Bianchi zainteresował się motorsportem bardzo szybko. - Mieszkaliśmy w Monako i gdy się urodził, pracowałem na małym torze kartingowym Antibes La Siesta. Był tu z mamą praktycznie każdego dnia, żeby towarzyszyć mi w pracy. W wieku trzech lat pierwszy raz usiadł za kierownicą gokarta otoczony wieloma poduszkami. Na tym torze debiutował też Alain Prost. Trzy lata później Jules obejrzał swoje pierwsze Grand Prix Monako i momentalnie zakochał się w wyścigach - wspomina Philippe Bianchi.

Miał się od kogo uczyć. - Dziadek Mauro Bianchi i jego brat Lucien jeździli m.in. w wyścigach 24h Le Mans, ten drugi zaliczył też starty w Formule 1. Dla Mauro Jules był oczkiem w głowie, kupował mu samochody-zabawki, a ten interesował się wszystkim, co miało cztery koła. Całe dnie potrafił spędzić, jeżdżąc na swojej plastikowej ciężarówce - wskazuje dla Sport.pl autor biografii rodziny Bianchich "L’histoire des Bianchi" Chris Van de Wiele. - Po raz pierwszy dowiedział się o przeszłości swojego dziadka w 2003 roku, gdy był na wyścigu klasyków, na który zaproszono Mauro i zobaczył, jak jeździ. Później wielokrotnie słuchał jego opowieści - dodaje ojciec kierowcy.

Lucien Bianchi zasłynął zwycięstwem w Le Mans w 1968 roku razem z Pedro Rodriguezem. Niestety, jego historia kryje też tragedię podobną do tej Julesa. - Pół roku po zwycięstwie Lucien testował Alfę Romeo T33/3 w Le Mans. Na prostej Les Hunaudieres machał ręką i już wskazywał, że ma problem. Zbliżał się do krótkiego zakrętu z prędkością 200-240 kilometrów na godzinę. Samochód gwałtownie skręcił w lewo, wypadł z toru i uderzył w słup telefoniczny. Następnie eksplodował i się zapalił, a Lucien zmarł na miejscu w wieku zaledwie 34 lat - opisuje Van de Wiele. Mauro po wypadku i śmierci swojego brata zakończył karierę. Sam rok wcześniej miał wypadek podczas wyścigu 24h Le Mans, z którego wyszedł cało, ale z poważnymi poparzeniami ciała. W rodzinie nikt nie podjął się kontynuowania pasji braci. Aż do Julesa. - Gdy Lucien raczej starał się nie ryzykować, a Mauro jeździł "dziko", Jules był kimś pomiędzy nimi - wskazuje Van de Wiele.

Wojownik z wielkim uśmiechem

Zaczął swoją drogę do F1 od startów w kartingu. Po wielu sukcesach we francuskich seriach przeniósł się do bolidów jednomiejscowych i startował we francuskiej, a później europejskiej Formule Renault 2000, w której mijał się z przyszłymi zawodnikami F1, czy choćby Kubą Giermaziakiem - polskim kierowcą m.in. serii Porsche Supercup. - Był miłą osobą, zawsze zrelaksowany i elastyczny. Zawsze chętny do pomocy, nawet na spacerach zapoznawczych po torze, kiedy pokazywał mi punkty hamowania i wierzchołki zakrętów. Pamiętam go jako skoncentrowanego na torze i zawsze śmiejącego się poza nim - opisuje Bianchiego dla Sport.pl jego kolega z teamu SG Drivers Project, Anton Nebilickij.

W kolejnych sezonach Jules stawał na podium klasyfikacji generalnej każdej głównej serii, w której startował - Formuły 3, dwukrotnie GP2 i Formule Renault 3,5 w ciągu pięciu lat. W tej ostatniej znów spotkał się z Nebilickijem. - Czy się zmienił? Nie, pozostał bardzo profesjonalny. Wśród młodych kierowców najwyżej dochodzi ten, który najszybciej dojdzie do mentalnej dojrzałości. W jego przypadku nie było z tym problemu. Na torze był wojownikiem, ale z wielkim uśmiechem - mówi Rosjanin.

F1, dwa punkty w Monako i Ferrari

Do Formuły 1 Bianchi po raz pierwszy trafił w 2011 roku, gdy został rezerwowym kierowcą Ferrari. Rok później w tej samej roli był członkiem zespołu Force India. Fotel kierowcy dostał dopiero w 2013 roku w Marussii. Przez pierwszy sezon nie zdobył jednak ani jednego punktu. Rok później jeździł lepiej, choć bolid, którym dysponował, wciąż nie był konkurencyjny. Francuzowi udało się jednak zdobyć w nim pierwsze punkty i to w wyjątkowym miejscu - podczas Grand Prix Monako. Po szalonym wyścigu, który ukończyło tylko czternastu kierowców, Jules był dziewiąty i dzięki temu w klasyfikacji zaliczył dwa, historyczne punkty dla Marussii. Tamten moment pokazał, że Francuza stać na to, żeby zabłysnąć w Formule 1.

- Szefowie wielu zespołów podkreślali, że widzą w nim przyszłego mistrza świata - mówi Chris Van de Wiele. - Jules cieszył się każdą chwilą na torze. Pamiętam, że po wyścigach F1 i tak wychodził z domu na karting z kolegami - śmieje się Philippe Bianchi. Wypadek jego syna na Suzuce dzieliły od punktów w Monako tylko cztery miesiące.

Po śmierci Bianchiego wielokrotnie dyskutowano o jego planach, które przerwała tragedia na Suzuce. Według niektórych dziennikarzy miał w ten sam weekend podpisać kontrakt z zespołem Sauber na kolejny sezon, mówiło się też o ogromnym zainteresowaniu Ferrari. - Tak, w naszych rozmowach przewijał się ten temat - potwierdza nam Phillipe Bianchi. Po awansie do Ferrari przyjaciela Julesa - Charlesa Leclerca - Monakijczyk wspominał, że to właśnie Bianchi zasłużył na ten fotel o wiele bardziej niż on. - To wspaniały gość, jego słowa były wspaniałe. Ale Jules to Jules, a Charles to Charles i nie lubię takich porównań. Szczerze mówiąc, myślałem kiedyś o innym, dla nas perfekcyjnym rozwiązaniu: mogliby obaj zostać kierowcami Ferrari - wspomina ojciec kierowcy.

"Smutny paradoks"

Odnośnie wypadku na Suzuce pozostaje parę dość kontrowersyjnych kwestii. Wiadomo, że Bianchi jechał przed wypadającym z toru Sutilem i mógł dowiedzieć się o żółtej fladze w zakręcie 130R tylko od inżyniera albo z oznaczeń podczas kolejnego okrążenia. Jednak nie zwolnił i stracił panowanie nad samochodem przy prędkości około 212 kilometrów na godzinę. Zbyt wysokiej jak na okoliczności - to był jego błąd, choć wielu kierowców miałoby problem z pojawiającym się na torze aquaplaningiem, stojącą wodą. Do tragedii raczej nie doszłoby, gdyby sędziowie zdecydowali się wprowadzić na tor samochód bezpieczeństwa. Była ku temu okazja, bo żeby usunąć z zakrętu samochód Adriana Sutila, wyjechał dźwig.

Były kierowca F1, a obecnie komentator stacji Sky Sports, Martin Brundle przewidział taką sytuację już kilkanaście lat wcześniej. - Przeraża mnie to, że te dźwigi są zbyt wysokie i jestem pewny, że kiedyś to się źle skończy, gdy jeden z zawodników wypadnie z toru przy żółtej fladze. Muszą wprowadzić większe środki ostrożności, bo może zdarzyć się sytuacja, w której zawodnik skończy pod jedną z tych maszyn - mówił Brytyjczyk podczas jednego z weekendów wyścigów w 1998 roku. Wtedy nazywano go szaleńcem i wyśmiewano tezy związane z czekającym na zawodników niebezpieczeństwem. Później kibice i całe środowisko przyznawali mu rację. Było jednak za późno.

Badania wykazały, że Bianchiemu nie pomogłoby, gdyby w bolidzie miał nawet zamknięty kokpit. Siła uderzenia i kąt, pod jakim wbił się pod dźwig i tak sprawiłyby, że nie miał szans na wyjście z sytuacji bez szwanku. Po tym zdarzeniu Formuła 1 wprowadziła do bolidów obowiązek stosowania systemu Halo, czyli obręczy nad kokpitem kierowcy, która ma go chronić przed takimi uderzeniami. Obecnie neutralizację wprowadza się także przy każdej sytuacji, gdy kierowca parkuje swój samochód w niebezpiecznym miejscu. - To już jest reguła, że po każdym takim wypadku władze F1 starają się usprawniać te zasady. Gdybyśmy byli w stanie przewidzieć wszystkie sytuacje to jasne jest, że do wypadków by nie dochodziło, ale nie jesteśmy. To jest taki smutny paradoks, bo poziom bezpieczeństwa wciąż podnosi się do góry, ale gdzieś u jego źródeł leży nieszczęście. Podobnie było tutaj - wskazuje nam komentator Polsatu Sport i Eleven Sports, Andrzej Borowczyk.

Wielu kibiców pytało o oficjalny zapis wideo z wypadku Bianchiego, bo pojawiały się plotki o tym, że został zniszczony. Philippe Bianchi twierdzi, że FIA powiedziała mu, że żadna z kamer nie nagrała momentu wypadnięcia Julesa z toru, a zapis z kokpitu nie został odzyskany. Sam widział tylko amatorski filmik nagrany przypadkowo przez jednego z widzów na torze, który obserwował, jak dźwig i porządkowi radzą sobie z bolidem Adriana Sutila.

"Wciąż przykro mi, że nie pokazał swoich prawdziwych umiejętności"

- Nie mam myśli ani snów o tym wypadku. Nie myślałem, że to możliwe, zanim to się stało, bo ostatnimi, którzy odeszli w Formule 1 byli Senna i Ratzenberger, a od ich czasów wiele się zmieniło. Ale to się wydarzyło. Jules stracił w nim życie, a był fantastycznym kierowcą, który poświęcił wiele dla swojego marzenia o tytule mistrza świata Formule 1. Był niezwykły i wciąż przykro mi, że nie mógł pokazać swoich prawdziwych umiejętności w lepszym bolidzie. Był wspaniałym synem, świetnym przyjacielem i wielką gwiazdą dla swojej rodziny - opisuje Julesa Philippe Bianchi.

Po wypadku z kariery kierowcy zrezygnował młodszy brat Julesa, Tom Bianchi, który był obiecującym talentem po pierwszych startach w kartingu. Jego mama, Christine zdecydowała się założyć fundację Jules Bianchi Association, która ma podtrzymywać pamięć o kierowcy, a także wspierać finansowo pacjentów szpitala w Nicei, którzy doznali poważnych urazów mózgu. Jej sklepy znajdują się na dwóch torach - w Monako i na Paul Ricard w Le Castellet, a także kilku francuskich miastach. Sprzedają głównie gadżety związane z Bianchim i biografię napisaną przez Chrisa Van de Wiela. W świecie Formuły 1 pamięć o Francuzie podtrzymuje przede wszystkim Charles Leclerc.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.