Jakub Gerber: Już dawno zeszło to ze mnie na zasadzie psychicznego obciążenia. Nie ukrywam, że jakiś czas po wypadku bałem się jeździć jako pilot. Bałem się konsekwencji kolejnej kraksy. Do samego wypadku wydaje ci się, że nic nie grozi, szczególnie jeśli jest to nowoczesna konstrukcja, jak ta w Skodzie Fabii S2000. Obciążenie psychiczne było na tyle duże, że jak później jeździłem na przykład z Leszkiem Kuzajem, to jednym okiem zerkałem znad notatek, co może się stać. Zwyczajnie się bałem. To mi bardzo przeszkadzało, brakowało mi odpowiedniej koncentracji.
Pierwsze 24 godziny. Byłem wtedy bardzo blisko Roberta i zastanawiałem się co z nim będzie. Nagle okazało się, że przez tak niefortunne zdarzenie, mogę go stracić. Przez jakiś czas dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że to może był mój błąd. Może coś spóźniłem, źle przeczytałem. Tuż po wypadku wiele razy oglądałem onboard z tego fragmentu trasy. Niczego się jednak nie dopatrzyłem.
Nie jestem do końca pewien, a nie chcę już wracać do tego onboardu. Zakopałem go gdzieś bardzo głęboko. Ale Robert miał swoje śmieszne nawyki i kiedy coś mu nie wyszło albo działo się coś zaskakującego, to lubił przekląć. Chyba wtedy też powiedział coś w tym stylu. Zorientowaliśmy się, że auto nie utrzyma się na drodze. Kątem oka zobaczyłem półokrągłą barierę w zakręcie. Pierwsza myśl, jaka przyszło mi do głowy, “No i ch..., dalej nie pojedziemy”. W tym rajdzie liczyły się trzy najlepsze przejazdy z czterech. A tu pierwszy przejazd i zaraz urwie nam się koło albo coś innego. Pierwsze myśli były więc takie, że rywalizacja i wygrana w tym rajdzie stoją pod znakiem zapytania. Widziałem, że idziemy bokiem w barierę i nie wiadomo co się dalej stanie. Czy nas obróci, czy oberwiemy koło o słupek podtrzymujący barierę? Zasłoniłem się zeszytem i nagle poczułem zapach płynu chłodniczego. Co jest? Mieliśmy uderzyć bokiem, a ja czuję płyn chłodniczy? Niestety odbiło nas od jednej części bariery, ona spadła i nadzialiśmy się, jak na sztylet, na tę która została przed nami. Gdyby pozostała w całości, pewnie nic by się nie stało. Niestety rozszczepiła się. Co ciekawe, auto jechało bokiem, a tu nagle nas wyprostowało. Dopiero później zobaczyłem, że zahaczyliśmy o taki krzak, kępę i to przez nią nabiliśmy się na barierę. Inaczej, pewnie spadlibyśmy tylko z niewysokiej skarpy i tyle. Zacząłem myśleć, o co chodzi z chłodnicą, bo to dziwna sytuacja. Przecież w S2000 była mocno cofnięta w stronę kabiny. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że między nami jest bariera, a Robert ma opuszczoną głowę. Dopiero wtedy zorientowałem się, że przed nim nic ma, wszystko jest wyrwane. Klatka została przecięta przez barierę. Drzwi zablokowały się. Musiałem wypchnąć poliwęglanową szybę i wygramolić się z wraku. Zaczęło do mnie docierać, jak dramatyczna jest sytuacja. Obrażenia Roberta były duże. Bariera wbiła się z takim impetem, że tylną klapę wyrwało bez zawiasów. Zawiasy zostały w samochodzie, a klapa wylądowała gdzieś za autem. Zniknął też komputer sterujący silnikiem, który w tym aucie znajdował się pod nogami kierowcy. Bariera wyrwała go z całą wiązką elektryczną. Robert miał zgruchotane nadgarstek i nogę. Później okazało się, że ma też przeciętą tętnicę udową i błyskawicznie tracił krew. Widać było jak słabnie.
Tak, pojawiła się po kilku minutach, nawet nie jedna a dwie, bo obok znajdował się punkt SOS. Dłużej czekaliśmy na straż pożarną, która miała rozciąć blachę, żeby wydostać z auta Roberta. Tam jest górzysty teren i w niektórych miejscach wspinała się na podjazdach 15-20 km/h . Nie chodzi o to, że coś źle zorganizowano. Po prostu szybciej się nie dało. Następnie problemem okazało się to, że wielki śmigłowiec ratunkowy nie może znaleźć miejsca do lądowania. Musieli dowieźć Roberta kilometr do jakiejś polany. Ja w tym czasie pojechałem do hotelu, spakowałem się i ruszyłem do szpitala. Musiałem też zadzwonić do ówczesnej partnerki Roberta i powiedzieć jej co się stało. To było bardzo trudne. Tłumaczyłem jej, że Robert jest w szpitalu, ma złamaną rękę, ale powinno być ok. Nie chciałem jej za bardzo przestraszyć.
Przyjechała policja i przez tłumacza musiałem złożyć zeznania. Pojawił się nasz zespół, przylecieli tata Roberta, Edyta i Marcin Czachorski (polski menedżer Kubicy przyp. red.). Na następny dzień miałem zabukowany bilet na samolot i szef zespołu odwiózł mnie z samego rana na lotnisko. Od tego momentu do powrotu do domu byłem sam i różne myśli krążyły po głowie. Czekałem na wynik operacji i w pewnym momencie, chyba podczas międzylądowania w Monachium, dostałem wiadomość, że jest ok. Wtedy jeszcze jakoś się trzymałem, ale tydzień, dwa tygodnie później zrobiło się słabo. Na szczęście miałem duże wsparcie rodziny. Bardzo podtrzymywał mnie na duchu Leszek Kuzaj, jestem mu za to wdzięczny do dziś. Odezwał się też Romuald Chałas z Automobilklubu Polski, czy potrzebuję jakiejś pomocy. Prawda jest jednak taka, że jak sam nie poradzisz sobie z demonami, to sobie nie poradzisz. Nie korzystałem wtedy z pomocy żadnego psychologa. Może to dobrze, może źle, to już nie ma znaczenia. Trochę mi to zajęło, zanim powypadkowa trauma w końcu się zaleczyła. Teraz nie ma już po niej żadnego śladu.
Nie, najczęściej odmawiam. Nie lubię pytań w stylu “dlaczego mieliście wypadek”. Mieliśmy, bo taki jest ten sport. Dwa lata temu nagraliśmy materiał dla TVN 24 do “Czarno na białym”. Czasami, kiedy ludzie dowiedzą się, że to ja miałem wypadek z Kubicą zaczynają wypytywać co i jak, ale wtedy grzecznie odpowiadam, że nie chcę o tym rozmawiać.
Na pewno zmieniła mnie w ten sposób, że jeśli jestem na jakiejś imprezie i coś mi się nie podoba pod kątem bezpieczeństwa, od razu o tym mówię. Zmieniła też to, że przestaliśmy razem startować. Próbowaliśmy jeszcze, kiedy Robert wrócił do rajdów, ale później jego pilotem został Maciej Szczepaniak. Ciągle ciepło myślę o Robercie. Mam nadzieję, że zmiany w Formule 1 przed 2021 spowodują, że znajdzie gdzieś miejsce. Chciałbym też, żeby jeszcze kiedyś wrócił do rajdów. Zbudował sobie w tym świecie świetne relacje. Ostatnio jak jechałem w Rajdzie Portugalii z Łukaszem Pieniążkiem, wiele osób go wspominało. Dla wielu ludzi stał się też inspiracją dokąd można zajść i jak się można podnieść, dzięki ciężkiej pracy i zawzięciu. Wiele osób po takich przejściach i obrażeniach raczej by nie myślało nie tylko o ściganiu w mistrzostwach świata, ale w ogóle o jeździe samochodem.
Nie przypominam sobie niczego takiego. Pamiętam, że Robert chciał wcześniej jechać w Rajdzie Monte Carlo, ale trochę za późno podjął decyzję i nie udało się znaleźć odpowiedniego samochodu. Mogliśmy jechać przednionapędówką, ale w trudnych warunkach, jakie tam często panują, to byłoby zbyt męczące i zbyt niebezpieczne. Ronde di Andora było pierwszym takim rajdem po Monte Carlo, w którym mogliśmy wystartować. Robert myślał o startach w sezonie z autem czteronapędowym i dlatego chcieliśmy przetestować Skodę Fabię S2000. Może miał jakieś przeczucia, ale nigdy mi o tym nie powiedział. To fajny, lokalny rajd, który jest też spotkaniem towarzyskim. Włosi traktują Roberta jak swojego. Nie mógł opędzić się od kolegów, a wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że to on jest najczęściej duszą towarzystwa i rozkręca różne imprezy. Opowiada dowcipy i wszystkich rozśmiesza. Nigdy nie padło z jego ust coś takiego, że nie powinniśmy tu startować. Omówiliśmy szczegóły rajdu, to że pierwszy z tych czterech przejazdów możemy trochę odpuścić, bo liczone są trzy najlepsze czasy. Zrobiliśmy zapoznanie z trasą, obejrzeliśmy onboardy. To nie była tak trudna impreza, jak choćby Monte Carlo.
Nic takiego nie pamiętam i nic takiego mi nie mówił. Na pewno namawiało go Pirelli, bo chodziło o przetestowanie nowych mieszanek opon. Trzeba natomiast zrozumieć, na jakiej zasadzie Robert startował w rajdach. To coś takiego jak dla nas wyjście na spacer albo na rower. My myślimy sobie, a może by tak dzisiaj się przejść? A Robert myślał, a może by tak wystartować w jakimś rajdzie? Takich rajdów jest ze 120, więc wystarczy zerknąć na rozpiskę i coś wybrać. On to traktował jako formę samodoskonalenia, a po części rozrywkę. Może w ostatniej chwili chciał zmienić zdanie. A może akurat nie było mu po drodze, bo coś zmieniło się w jego planach. Ja to rozumiem bardziej w ten sposób. Czasami trudno z niego wyciągnąć takie informacje, ale na pewno nie widziałem u niego jakiejś wyraźnej niechęci do tej imprezy.
Był problem z oponami, zmieniała się przyczepność nawierzchni. Po zacienionej stronie góry było mokro, a po drugiej, gdzie świeciło słońce zrobiło się sucho. Na tej zacienionej opony nie działały już tak samo. Tych czynników nałożyło się na siebie sporo.
Nie wiem skąd wziął się ten korzeń, ale to jakaś bzdura. Nic takiego sobie nie przypominam. Chyba, że Robert cokolwiek wie na ten temat, bo lepiej to widział, ale nie jestem pewien czy pamięta cokolwiek z wypadku. Bardzo wątpię, żeby tam był jakiś korzeń, który nas podbił.
Brakuje mi jazdy i brakuje mi kontaktu z nim, jako człowiekiem. Nasze drogi się rozeszły. Wspominałem to nawet ostatnio i znalazłem film, jak na zapoznaniu z trasą wyszło nagle stado owiec i nie mogliśmy się przez nie przebić. Śmialiśmy się z tego do rozpuku, a on naprawdę jest cholernie wesołym gościem. Tego brakuje mi najbardziej.