To nie był ani łatwy wyścig, ani łatwy weekend. Śmierć na torze, zawsze pozostawia po sobie głęboki ślad u wszystkich kierowców. Niedzielny wyścig Formuły 2 odwołano, ale kierowcy Formuły 1 stanęli normalnie na starcie. Po raz trzeci w tym sezonie z pole position ruszał Charles Leclerc, który wciąż marzył o pierwszym zwycięstwie. Nie tylko on, całe Ferrari czekało na wygraną w tym sezonie. Mieli bić się o mistrzowski tytuł, tymczasem Mercedes wygrał 10 wyścigów, Red Bull dołożył dwa, a Scuderii wciąż czegoś brakowało.
A to Leclercowi padła jednostka napędowa kilka okrążeń przed metą w Bahrajnie, a to Vettel otrzymał w Kanadzie kontrowersyjną karę za niebezpieczny powrót z pobocza toru. Ale przyszedł moment, w którym ich najmocniejsze w stawce silniki miały pole do popisu, bowiem Spa-Franchorchamp jest rajem dla koni mechanicznych. Leclerc nie zawiódł, choć nad drugim na mecie Lewisem Hamilotnem z Mercedesa miał tylko niecałą sekundę przewagi. - Zabrakło mi jednego, może dwóch okrążeń - tłumaczył na mecie pięciokrotny mistrz świata, który powoli zaczyna się oswajać z szóstym tytułem.
Bohaterem dnia był jednak młody kierowca z Monaco. Nie ma łatwego życia i nie pierwszy raz, musiał pożegnać kogoś bliskiego sercu w trakcie weekendu wyścigowego. Aż trudno w to uwierzyć, ale za każdym razem kiedy spotykały go tragiczne wydarzenia, potrafił kompletnie się od nich odciąć i zaraz po domknięciu wizjera kasku walczyć na torze, jakby odpalenie silnika przenosiło go w zupełnie inny wymiar koncentracji. Najpierw stracił Jules’a Bianchiego, nie tylko starszego przyjaciela, ale również ojca chrzestnego i nauczyciela wyścigowych tajników. - Bez rodziny Bianchich nigdy bym nie trafił do Formuły 1. To oni pomogli mi finansowo, a także wspierali w każdym możliwym momencie - podkreśla zawsze Leclerc. - Kiedyś Jules, który podpatrywał mój wyścig w niższej kategorii, poradził mi żebym był nieco agresywniejszy na starcie. Od razu go posłuchałem i na pierwszym zakręcie zderzyłem się z rywalem i wypadłem z toru. Po wyścigu Jules śmiał się ze mnie. Agresywny, ale nie aż tak - wspominał Leclerc wpatrzony w przyjaciela, jak w obrazek. Jules trafił przecież do Formuły 1 i zasłynął punktem dla beznadziejnego zespołu Marussia, zdobytym na ulicach Monaco. Bianchi miał jednak fatalny wypadek na torze Suzuka w 2014, po którym zapadł w śpiączkę i zmarł 9 miesięcy później.
Leclerc w tym czasie ścigał się w swoim świecie i nigdy nie rozproszyła go myśl o tragedii przyjaciela. Nigdy nie pomyślał też o wycofaniu się ze sportu. W 2017 r. przeżył kolejny szok. Tuż przed weekendem w Baku stracił ojca, Herve’a, który odszedł nieoczekiwanie. Mimo oczywistej tragedii Leclerc nie zrezygnował ze startu w Formule 2. Malo tego, wygrał kwalifikacje, pierwszy wyścig, a w drugim zajął drugie miejsce. Teraz w Belgii przeżył kolejny dramat i w pierwszych słowach za linią mety zadedykował zwycięstwo zmarłemu dzień wcześniej przyjacielowi. - To dla mnie szczególny dzień, pierwsze zwycięstwo, pierwsze dla Ferrari w tym sezonie, ale to także wyjątkowym dzień ze względu na śmierć Anthoina. Nie potrafię się cieszyć. Pewnie emocje związane z wygraną dotrą do mnie za kilka dni - mówił w wywiadach już po wyścigu.
Za kilka dni spotka się z czymś niewyobrażalnym, wyścigiem na Monzy w barwach Ferrari, które dla Włochów jest religią. Nie ma drugiego miejsca na mapie Formuły 1, w którym kibice byliby tak fanatyczni. Z tym będzie się musiał zmierzyć człowiek w czerwieni, człowiek o psychice cyborga. Mając 23 lata i 10 miesięcy został właśnie najmłodszym zwycięzcą wyścigu w historii Ferrari. Dał Scuderii radość, jakiej nie przeżyli od ponad roku. I dał nadzieję na kolejne zwycięstwa, a wygranie na Monzy jest dla nich nich tak samo ważne, jak zdobycie mistrzowskiego tytułu. Oprócz uczucia gigantycznej ulgi, w Ferrari zdarzyło się coś jeszcze. Wyzbyli się wątpliwości co do hierarchii, z początku tego sezonu, kiedy stawiali na czterokrotnego mistrza świata Sebastian Vettela. Doświadczony Niemiec wyraźnie ma jednak problem z nawiązaniem walki ze znacznie młodszym partnerem z zespołu. W Belgii szefowie Ferrari nie zawahali się nawet na sekundę i poświęcili wyścig
Vettela na rzecz Charlesa Leclerca. Choć nie brakowało głosów, że ryzykują sięgając po tak młodego kierowcę, teraz nie ma wątpliwości, że doczekali się zawodnika, o jakim marzyli od lat. Ostatnim kierowcą, który pierwsze zwycięstwo w Formule 1 odniósł na torze Spa był w 1992 r. Michael Schumacher. 27 lat później, to samo przydarzyło się Leclercowi. Porównanie nieprzypadkowe.