Walka koło w kolo, emocje do samego końca wyścigu, dwóch młodych kierowców szturmem zdobywających Formułę 1. O takich pojedynkach marzą kibice, wspominając wielkie batalie starych mistrzów. Niestety ostatnia seria zdarzeń nie jest najlepsza dla tego sportu. Minione lata zdominował Mercedes, a ostatnie wyścigi sędziowie. Najpierw, w GP Kanady, ukarali Sebastiana Vettela z Ferrari, dodając mu 5 sekund do wyniku i odbierając zwycięstwo na rzecz Lewisa Hamiltona. Wściekły Niemiec, nie mogąc pogodzić się z takim werdyktem, zamienił tabliczki przy samochodach zabierając Hamiltonowi nr 1 i stawiając przy pustym miejscu, na którym powinno stać jego Ferrari. W ramach protestu nie podjechał bowiem na wyznaczone miejsce. - Marzę o dawnych czasach, kiedy można się było ścigać. Coraz częściej mówimy jak prawnicy, a nie jak kierowcy - złościł się Vettel na konferencji prasowej.
Problem polega na tym, że to sami kierowcy raz za razem domagali się doprecyzowania wielu przepisów. Nie chcieli pozostawiać interpretacji sędziom co jest dozwolone, a czego nie można robić na torze. Gdy w 2016 roku Max Verstappen, broniąc się przed atakami doświadczonych mistrzów zmieniał tor jazdy podczas dohamowania, grzmieli, że to niebezpieczne i trzeba ukrócić podobne zachowania. FIA wprowadziła więc zakaz takiego manewru. Pierwszą ofiarą nowego przepisu został wtedy Sebastian Vettel, a regulamin ostatecznie zmieniono, wyrzucając ten paragraf.
W przypadku Grand Prix Kanady w tym sezonie sędziowie uznali, że wracając na tor, po wyjeździe na trawę, Vettel wjechał dokładnie na linię wyścigową Lewisa Hamiltona. Niemiec tłumaczył, że cudem zapanował nad swoim samochodem i nie był w stanie skontrolować w jaki dokładnie sposób powróci na asfalt. Sędziowie zasłaniali się jednak jasnym regulaminem mówiącym o tym, że przy powrocie na tor nie można spowodować niebezpiecznej sytuacji. A za taką uznali moment, w którym Lewis Hamilton musiał gwałtownie przyhamować, zwalniając o 75 km/h, by nie zderzyć się ze swoim rywalem. „Mamy jasne przepisy i musimy się ich trzymać, nic na to nie poradzimy”, tłumaczyli po wyścigu. Większość byłych i obecnych zawodników uznała, że to niezgodne z duchem tej dyscypliny.
W GP Austrii sytuacja wyglądała inaczej. Max Verstappen zrównał się z Charlesem Leclerkiem i zajął pozycję po wewnętrznej stronie zakrętu nr 3. Wjechali w ten zakręt koło w koło, po czym doszło do kontaktu a Monakijczyk z zespołu Ferrari został wypchnięty poza tor. Przepisy mówią o tym, że nie można doprowadzić do kontaktu w wyniku którego jeden z zawodników zostanie wypchnięty poza tor. Z drugiej strony sami kierowcy domagają się, by sędziowie pozwalali im na twardą walkę. W tym wypadku arbitrzy długo nie podejmowali decyzji. Ostatecznie uznali, że Leclerc i Verstappen równocześnie wjechali w zakręt, w którym nie mogły się zmieścić dwa samochody. Doszło do kontaktu, ale nie był on zawiniony, w związku z tym traktują to zdarzenie, jako incydent wyścigowy i nie wymierzą kary.
Gdybym dostał za to karę, moglibyśmy spakować walizki i iść do domu.Przecież w ściganiu się właśnie o to chodzi. Jeśli nie można by było wyprzedzać w taki sposób, to nie wiadomo jak w ogóle się ścigać
- skomentował zajście Verstappen. Charles Leclerc i Ferrari byli zawiedzeni decyzją, ale uznali, że nie złożą odwołania. Mimo wszystko najbardziej zabolała ich strata zwycięstwa, które mieli na wyciągnięcie ręki. Po raz drugi w tym sezonie Charles Leclerc żegna się z wygraną, która była o włos. Nie ma jednak wątpliwości, że Max był od niego szybszy i pewnie tak czy inaczej znalazłby się przed nim. Najważniejsze, że wygrało prawdziwe ściganie.