Tomasz Gollob: Śni mi się, że jeszcze będę mógł wsiąść na motocykl i się przejechać

- Tak, to prawda, nie chcę się wypierać. Byłem maksymalnie zdeterminowany - mówi Tomasz Gollob, przyznając, że w 2010 roku spisał testament, zanim zaczął walkę o mistrzostwo świata. Wówczas zdobył upragnione złoto. Teraz walczy o powrót do sprawności. Dwa lata temu upadł podczas zawodów motocrossowych i od tego czasu jest sparaliżowany od klatki piersiowej w dół. W sobotę były mistrz wróci do cyklu Grand Prix. W Warszawie wystąpi jako ekspert telewizji CANAL+, która transmituje walkę o mistrzostwo świata.

Łukasz Jachimiak: Jest pan trochę zestresowany?

Tomasz Gollob: Czym?

Zobacz wideo

Powrotem do cyklu Grand Prix. Rola inna, ale miejsce to samo, w którym się pan z mistrzostwami świata żegnał.

- Zgadza się. Bardzo się cieszę, że będę występował jako ekspert Canal+. I że po dwóch edycjach Grand Prix na Narodowym, które straciłem, teraz będę na najlepszej żużlowej imprezie w całym kalendarzu. Warszawa to najlepsza arena, świetne miejsce dla żużlowych mistrzostw świata. I nie mogę się doczekać występu w Canal+, możliwości komentowania jazdy najlepszych obecnie zawodników świata.

Wielu kibiców pana i Stadion Narodowy na pewno kojarzy z nieudaną imprezą z 2015 roku, gdy przez awarię maszyny uruchamiającej taśmę startową i przez źle przygotowany tor Grand Prix zakończono już po 12 biegach.

- Nie ma co do tamtych wydarzeń wracać, bo kolejne lata pokazały, że mamy najładniejsze, najlepsze Grand Prix. Nie mam żadnych obaw o tor, wszystko jest przygotowane na sto procent, będą świetne zawody z 53 tysiącami kibiców na trybunach. I już się nie mogę doczekać, żeby dzielić z widzami i z kolegami z telewizji swoimi spostrzeżeniami.

Jest pan w sytuacji podobnej do tej, w jakiej znajduje się Adam Małysz, bo też przez lata samotnie walczył pan o medale dla Polski, a w końcu doczekał się pan zdolnego pokolenia, którego sukcesy może pan teraz komentować.

- To prawda, jest komu kibicować, jest kogo oglądać. W gronie stałych uczestników tegorocznego cyklu mamy aż czterech Polaków. Na pewno od początku życzymy sobie ich dobrych występów. Wierzę, że moi koledzy dadzą radę. Jeżdżą w najmocniejszej lidze świata, radzą sobie i to się powinno przekładać na Grand Prix.

Pana największy faworyt to Bartosz Zmarzlik? Kiedyś namaścił go pan na swojego następcę, prawda?

- Tak, jak zawsze wierzę w Bartka. Przyjdzie taki dzień, że on zostanie mistrzem świata. Myślę, że to jest tylko kwestia czasu. Współpracowałem z nim, cztery lata stał przy mnie, gdy jeździłem w Gorzowie Wielkopolskim, dlatego wiem, że ten chłopak ma duże predyspozycje i wielkie ambicje. Naprawdę czekam na tytuł dla niego i myślę, że to tylko kwestia czasu.

Zmarzlik ma 24 lata i już trzy sezony przejeździł w ścisłej czołówce, zdobywając brązowy medal, zajmując piąte miejsce i przed rokiem zostając wicemistrzem świata. Patrząc na niego widzi pan siebie z początków swojej kariery?

- Tak, bo on jest przebojowy, wiele potrafi i bardzo chce wygrywać.

Tony Rickardsson powiedziałby, że Zmarzlik myśli o żużlu, je żużel, a nawet sra żużlem?

- Ha, ha, w tym powiedzeniu jest cała prawda. Spędziłem 30 lat na żużlu. Potwierdzam, że trzeba to kochać, że to się musi śnić, żeby czegoś dokonywać.

Panu się jeszcze czasem śni żużel? Podobno lata temu zdarzało się panu obudzić w środku nocy i zapisywać pomysły, które przyszły do głowy podczas snu.

- Rzeczywiście tak było. Kiedyś wszystko co się działo w moim życiu wyprzedzał sen. A w ostatnich dwóch latach przeanalizowałem wszystko, co mi się przydarzyło w sporcie i w życiu, i teraz śni mi się, że jeszcze będę mógł wsiąść na motocykl i się przejechać. Naprawdę mam taki sen, śnią mi się pozytywne rzeczy.

Jak się pan miewa w walce o powrót do sprawności?

- Nadzieję będę miał zawsze. Cały czas ciężko pracuję. Przygotowuję rzeczy, które powinny zafunkcjonować. Oczywiście wszystko mam rozłożone w czasie, wiem, że muszę czekać, że nie zrobię nic już dziś czy jutro.

Mówi pan o małych krokach, o takiej drodze, a nie o wierze w jakąś cudowną operację, która wszystko odmieni?

- Dokładnie tak. Zdaję sobie sprawę z tego jak jest. Każdego dnia mam do zrobienia ciężką, rzetelną pracę. I robię co trzeba. Chciałbym, żeby pan napisał, że bardzo dużą rolę odgrywają kibice. Dla mnie bardzo ważni są ci ludzie, którzy chodzą na stadiony i tak samo ważni ci, którzy oglądają transmisje w nc+. Obecność kibiców zawsze mnie napędzała. Tak było 20 lat temu, w latach 90., i teraz też coś takiego czuję.

Z pańskich startów w latach 90. najmocniej zapamiętałem rok 1999. Wtedy cała Polska nie mogła się pogodzić z tym, że złoto mistrzostw świata uciekło panu w ostatnim turnieju cyklu Grand Prix, przez kontuzję.

- Wie pan, tu mogę po latach powiedzieć tylko tyle, że sport jest dlatego taki piękny, że do końca nie można przewidzieć kto wygra. Gdyby sport był przewidywalny, to byłby nudny. A że wtedy straciłem tytuł i wygrał Rickardsson? Trudno, co zrobić?

Naprawdę myślał pan wtedy o zakończeniu kariery? Był taki pomysł, żeby zdobyć złoto i mając zrealizowany ostatni wielki cel odejść w chwale?

- Nie wiem co by nastąpiło, gdybym wtedy został mistrzem świata. Ale na pewno inaczej byśmy na wszystko patrzyli. Może bym wtedy skończył. Ale historia potoczyła się inaczej, już nie ma po co cofać się aż tak daleko.

Wtedy w Vojens na zakończenie cyklu, jeździło się panu najtrudniej w karierze? Mówiono, że jechał pan na tak mocnych środkach przeciwbólowych, że aż pan przysypiał.

- Historia. Mistrzem został Rickardsson, ja zdobyłem srebro. Było, minęło.

Z Rickardssonem kumplami nie byliście, a po latach ma pan z nim jakiś kontakt?

- Oczywiście! Jestem w kontakcie z nim i z wieloma innymi dawnymi rywalami. Na przykład ostatnio w swoim domu gościłem Erika Gundersena. Erik przyjeżdża do mnie zawsze, gdy tylko jest w pobliżu Bydgoszczy. Lubimy sobie pogadać. Jeszcze z kilkoma innymi mistrzami świata sobie czasem rozmawiamy.

Rickardsson tym mistrzem był najwięcej razy w historii, aż sześć. Było tak, że poza oczywistym talentem, odwagą i pracowitością Szwed dysponował sprzętem, do jakiego pan nie miał dostępu?

- Tego nie umiem powiedzieć z całą pewnością. Trzeba by Rickardssona wypytać o sprzęt. Ale fakt jest taki, że Tony co najmniej dwa medale mi zabrał. Oczywiście w sportowej walce. Zasłużył na to. On jest sześciokrotnym mistrzem świata, ja złoto zdobyłem tylko raz. Ale nie patrzę na to. Wystarczy, że raz byłeś mistrzem świata, żeby do końca życia wszyscy przedstawiali cię jako mistrza. A jak jesteś drugi, trzeci, to zostaje niedosyt.

Czuje pan, że większość ludzi wie, że był pan mistrzem świata, a nie że zdobył siedem medali?

- Tak, o tym jednym, złotym wiedzą wszyscy. O srebrnych i brązowych ci, którzy się bardziej interesują żużlem.

Mówi pan, że Rickardsson zabrał dwa medale - pierwszy w 1999 roku, a drugi kiedy?

- Wiele miałem takich momentów, które miały wpływ na moje możliwości walki. Ale przede wszystkim myślę o roku 1999 i 2000. W roku 2000 miałem ciężki wypadek samochodowy. Nie mogłem dokończyć Grand Prix, normalnie zbierać punktów. Nie wiadomo jak skończyłaby się rywalizacja.

Pan w ogóle miał dużo wypadków. Był ten we Wrocławiu na tydzień przed Vojens, gdy stracił pan kawałek palca i miał silne wstrząśnienie mózgu, był samochodowy rok później, był lotniczy w 2007 roku.

- Było parę takich momentów, w których przyszły problemy rzutujące na moją sportową historię.

To prawda, że w 2010 roku tak bardzo postawił pan wszystko na jedną kartę, że przed rozpoczęciem walki o mistrzostwo świata spisał pan testament?

- Prawdą jest, że byłem maksymalnie zdeterminowany. Tak mocno jak tylko się dało. Uznałem, że to musi być mój rok, że w końcu muszę zdobyć tytuł, o który walczę już kilkanaście lat. Tak, to jest prawda, nie chcę się wypierać. Wiedziałem, że to jest ostatni rok z normalnymi zasadami. Mam na myśli zamieszanie z tłumikami. Zdawałem sobie sprawę z tego, że po zmianach trudno będzie przewidzieć, kto jakie będzie miał szanse.

Kiedy zrealizował pan misję mistrzostwo, to z typowego samotnika na jakiś czas stał się pan imprezowiczem? Na fetowanie złota zaprosił pan m.in. Rickardsona, który kilka lat wcześniej skończył już karierę?

- Tak, było huczne zakończenie sezonu. Przyjechało wielu znakomitych sportowców. Rickardsson był w tym gronie.

Wtedy rywale poznali inne oblicze Golloba, bo przez większość kariery był pan outsiderem, a nawet czuł, że ma przeciw sobie koalicję, której nie podoba się, że w czołówkę bez pardonu wjeżdża człowiek z nieliczącej się w żużlu Europy Wschodniej?

- Wszystko to jest prawda, to wszystko mi towarzyszyło. Ale radziłem sobie, uważałem że trzeba wygrać w walce sportowej, a nie gdzieś przy stole, i to czyniłem.

Kiedy w 1995 roku Craig Boyce postanowił do walki z panem użyć pięści, pan mu nie oddał. Niepodobne do pana. Był pan zbyt zaskoczony?

- To jest historia, która już była i kompletnie nie mam nic do powiedzenia na ten temat. Nie pamiętam tego tak samo jak nie pamiętam różnych bijatyk ze szkoły. Mogę powiedzieć tylko, że za to co się wydarzyło wszyscy, łącznie z sędzią i przedstawicielem FIM [Międzynarodowa Federacja Motycklowa] przepraszali mnie w Lonigo, na następnych zawodach. Myślę, że to jest cenniejsze wspomnienie niż opowiadanie o wybryku kolegi, który się nie zastanowił, co robi. Warto też napisać, że sędzia przez tę sytuację stracił licencję. I więcej o tym nie mówmy. Skupmy się na tym, co nas teraz czeka.

Kto będzie najgroźniejszym rywalem Polaków w tegorocznym cyklu?

- Zawsze mówiłem, że faworyta nie można wskazać już w pierwszym Grand Prix. Trzeba się po prostu przygotować, spokojnie jechać i wygrywać, zbierać punkty. Faworyt będzie wyłoniony dopiero za jakiś czas.

W pana czasach mówiło się, że 50 procent sukcesu to umiejętności zawodnika i 50 procent to sprzęt, a dzisiaj coraz częściej pojawiają się opinie, że maszyna to już 70 procent, a człowiek tylko 30. Jak pan to widzi?

- Nie ma tu pomyłki, tak rzeczywiście jest. Niestety, rolę pierwszorzędną odgrywają motocykle, wszystko idzie w stronę coraz większych osiągów motocykla, silnika, a nie umiejętności zawodników. Jak już wymyślamy jakieś rzeczy brane z Formuły 1, to proszę pomyśleć, czy idziemy w dobrą stronę.

Myśli pan o tym, że w Formule 1 najgorszy bolid od najlepszego dzieli przepaść, co obserwujemy teraz, śledząc zmagania Roberta Kubicy?

- Tak, po nim widać wyraźnie, jak duży wpływ na wyniki ma to, czym się jeździ.

Czym jeżdżą nasi żużlowcy? Dysponują takim sprzętem jak najmocniejsi rywale?

- To dopiero się okaże po pierwszych zawodach. Na razie nie wiadomo, co kto ma, i czy to co mówią i piszą, jest prawdą.

Śledząc poprzedni sezon, miał pan wrażenie, że ktoś wyprzedza resztę sprzętowo?

- Można zauważyć, że zawodnicy, którzy wygrywają, dysponują bardzo szybkim sprzętem i że są tacy, którzy sprzęt mają troszkę słabszy.

Komuś poza Polakami będzie pan kibicował? Stawiam, że Gregowi Hancockowi, jeśli upora się z problemami osobistymi i włączy się do rywalizacji po Grand Prix w Warszawie.

- Ma pan rację, Greg ma mój wielki szacunek. Człowiek ma już prawie 50 lat [w czerwcu skończy 49], a jeszcze chce się ścigać w Grand Prix i w ligach. To niesamowite. A, że nie będzie go w Warszawie? To niczego nie zmienia. On może sobie pozwolić na inne rzeczy niż młodzi, którzy jadą o tytuł mistrza świata. Ma problemy [zawiesił karierę, by wspierać żonę, u której zdiagnozowano raka piersi], trzeba mu życzyć wszystkiego dobrego i poczekać na jego powrót.

Przyjaźnicie się z Hancockiem?

- Bardzo. To świetny człowiek. Uśmiechnięty, bardzo amerykański, typowy Jankes. Koleżeński, ale oczywiście zawsze chce wygrywać. Ma amerykański styl bycia, dużą wiarę w siebie, nastawienie na sukces. Dobrze znać takich ludzi. Poza Polakami, jemu mocno kibicuję.

Grand Prix na Stadionie Narodowym rozpocznie się w sobotę 18 maja o godzinie 19.00. Transmisja w CANAL + od godziny 18.00. Kwalifikacje przed zawodami w piątek 17 maja o 18.45 w CANAL+ SPORT i nSport+.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.