Pjongczang 2018. Zbigniew Bródka: Być tylko na szczycie to przywilej nielicznych. Ja go nie miałem. Ale jestem szczęśliwym człowiekiem

Stać mnie na wszystko, a co to oznacza, zobaczymy w biegu. Nadal jestem groźny. Mam duże doświadczenie, będę bazował na nim. Trzymajcie kciuki, będzie dobrze - mówi Zbigniew Bródka, który broni mistrzostwa olimpijskiego na 1500 m.

Paweł Wilkowicz: Trudniej w igrzyskach znosić presję medalu, jak cztery lata temu, czy trudniej jest teraz, gdy medal już pan ma, ale nie udawało się przez ostatnie sezony wrócić do dawnej formy?

Zbigniew Bródka: Ja czuję i teraz presję i oczekiwania. Że powtórzę ten sukces. Ale sam tego na siebie nie nakładam. Wiem jak jestem przygotowany, ile przeszedłem w ostatnim czasie. Będę walczyć. Na tyle, ile to możliwe. Klątwa chorążego chyba nie obowiązuje, gdy się już miało wcześniej medale. Cztery lata od złota w Soczi to była straszna sinusoida. Zmiana trenera, kontuzje. Nie da się być tylko na szczycie. Albo inaczej – to przywilej nielicznych. Ja się cieszę, że dostałem się na igrzyska i mogę bronić tytułu.

Soczi to były igrzyska dwóch szans, na 1500 m i  w drużynie. Pjongczang to igrzyska jednej szansy.

- Bierzemy to, co jest. Czas kwalifikacji olimpijskich był dla mnie trudny. Oczywiście, chciałbym wystartować w wielu konkurencjach. Bieg drużynowy jest niewiadomą, ja liczę że jednak jako pierwsi rezerwowi dostaniemy szansę. Nie wszyscy mają tutaj po czterech zawodników, ktoś im wypadnie i wtedy zwalnia się miejsce dla nas. Ale skupiam się na 1500 m. Jadę 13 lutego, 13 już nieraz był dla mnie szczęśliwy. A jeśli dane nam będzie też pojechać drużynowo, to zapewniam, że jesteśmy w każdej chwili się zebrać i godnie reprezentować Polskę. Jeździmy ze sobą osiem lat, znamy się na tyle że możemy zawsze powalczyć o dobry wynik.

Do Soczi jechał pan jako zdobywca Pucharu Świata na 1500 m w poprzednim sezonie. Teraz pana pozycja w stawce jest słabsza. Na co pana stać?

- Na wszystko.

Najwyższe miejsce w Pucharze Świata było niedługo przed igrzyskami, ósme.

- Stać mnie na wszystko, a co to oznacza, zobaczymy w biegu. Nadal jestem groźny. Mam duże doświadczenie, będę bazował na nim. Trzymajcie kciuki, będzie dobrze.

Cztery lata temu trudno było z pana wyciągnąć takie optymistyczne deklaracje.

- Tak, to prawda. Trochę się zmieniło. Dziś już sam start mnie cieszy, reprezentowanie kraju. Pewnie, każdy chciałby zdobyć medal. Nie wszyscy są w stanie sobie nawet wyobrazić, jak to jest. A ja ten medal zdobyłem. Niewielu jest polskich złotych medalistów zimowych igrzysk. Czuję dumę i mimo wszystkich przygód wierzę, że stać mnie na dobre miejsce. Mam tylko nadzieję, że zdrowie dopisze. Że fizycznie i psychicznie wszystko poskłada się jak w Soczi. Ze zdrowiem miałem  ostatnio dużo problemów, okres przygotowawczy był najtrudniejszy w karierze. Kontuzja pojawiła się w najważniejszym momencie, kwalifikacji do igrzysk. Cieszę się, że udało się przynajmniej wywalczyć awans na 1500 m. I kontuzja jeszcze długo wpływała na moją dyspozycję.

Jaki jest tor w Gangneung?

- Znacznie szybszy niż ten w Soczi. Organizatorzy zapowiadali nawet rekordy świata, ale w to bym akurat specjalnie nie wierzył.

Dyskwalifikacja Rosjan ułatwia zadanie?

- Nie ma co ukrywać, Denis Juskow był faworytem, mistrzostwa świata wygrywał trzy razy z rzędu. Na pewno będzie łatwiej, ale o ile łatwiej, przekonamy się. Liczę na wsparcie tych wszystkich, którym cztery lata temu zakręciła się łezka w oku, gdy zdobywałem złoto.

Znak zapytania przy dalszej karierze nadal jest?

- Ja jestem cykliczny. Zawsze na bieżąco decyduję, czy jeszcze jestem w stanie się podjąć wyzwania. Dlatego dziś nie jestem w stanie powiedzieć, co będzie dalej. Decyzja będzie dopiero po Korei. Kiedyś marzyłem, żeby w ogóle pojechać na igrzyska. Pojechałem do Vancouver i zapowiedziałem, że na następne igrzyska jadę po medal. Przywiozłem dwa. Po Soczi powstał kryty tor, który ułatwi życie naszym następcom. Jestem człowiekiem szczęśliwym. A do Korei jadę walczyć o jeszcze coś.

Więcej o:
Copyright © Agora SA