Pierwszy olimpijski konkurs skoków na igrzyskach w Pjongczangu trwał prawie trzy godziny. Zaczął się, gdy w Korei był późny, sobotni wieczór, skończył się dopiero po kilkunastu minutach niedzieli.
Dla Polaków skończył się bardzo pechowo. Już w pierwszej serii z wiatrem przegrał Dawid Kubacki. Jeden z kandydatów do medalu skakał w najgorszych warunkach z całej "50" i zajął dopiero 35. miejsce, czyli nie było go nawet w rundzie finałowej. W niej wydawało się, że mimo coraz bardziej szalejącego wiatru, ostatecznie będziemy się cieszyć. Na półmetku prowadził Hula, drugi był Stoch, więc to oni kończyli zawody. Niestety, nie obronili swoich pozycji na podium.
Kibice rozgoryczeni takim obrotem spraw zastanawiają się czy Polacy nie zostali skrzywdzeni notami sędziowskimi. - Po konkursie nie byłem w stanie rozmawiać ani pisać. Za dużo było emocji, analizy. Prawie w ogóle nie spałem - komentuje Guńka.
W drugiej serii arbiter dał Stochowi notę 18,5, jak dwaj inni sędziowie. Gdyby dał 19 - również jak dwaj inni sędziowie - podwójny mistrz olimpijski z Soczi wyprzedziłby o 0,1 pkt Roberta Johanssona i miałby brązowy medal.
- Na pewno nasi chłopcy nie przegrali medali notami. Analizowałem wszystko, co związane z notami. Ale tylko z moimi własnymi. Zastanawiałem się czy aby kogoś nie skrzywdziłem. I nie chodzi tylko o Polaków - mówi Guńka.
Nasz sędzia odnosi się do not nie tylko Stocha, ale i Huli, bo również o jego ocenach niektórzy mówią, że powinny być wyższe. Konkretnie w pierwszej serii, gdy osiągnął 111 metrów i dostał cztery noty 19 oraz jedną 19,5.
Jednak prawda jest taka, że nasi zawodnicy nie mogą narzekać na oceny, jakie dostali za styl. Hula i zwycięzca, Andreas Wellinger, to dwaj skoczkowie, którzy otrzymali od sędziów najwięcej punktów - po 114. Hula w każdej serii dostał po 57 pkt, a Wellinger - 56 i 58. Zaraz za nimi w rankingu najwyżej ocenionych plasuje się Stoch, który w obu seriach dostał po 56 punków. Warto też podkreślić, że w pierwszej serii nasz mistrz od Guńki dostał 19 pkt, a wtedy aż trzej inni sędziowie wystawili mu notę 18,5. Czyli "19" od Polaka weszła do noty i ją podwyższyła.
Zresztą, zastrzeżeń do pracy sędziów punktowych nie zgłaszał ani żaden z naszych skoczków, ani nikt z polskiego sztabu. - Norwegowie mają pretensje, odwrotnie niż my - mówi Guńka.
O co pretensje mogą mieć akurat Norwegowie, skoro Johann Andre Forfang zdobył srebro, a Johansson wywalczył brąz? Obaj ich zawodnicy stracili przecież do Wellingera po około 9 pkt. Czyli Niemiec nie był w ich zasięgu.
- Oni patrzą na to wszystko inaczej niż my. Analizują każdą notę i sytuację - mówi Guńka.
Norwegom nie spodobały się oceny dla Johanssona w finałowym skoku. W nim zawodnik osiągnął aż 113,5 m, czyli wyrównał rekord skoczni. Dzięki temu finalnie przesunął się z 10. miejsca na trzecie. Ale niewiele brakowało, a byłby czwarty. Za w sumie dobre lądowanie telemarkiem na bardzo dużej odległości od trzech sędziów dostał noty 17,5. Od Guńki i Słoweńca Milosa Kerna dostał po 18,5 pkt. I właśnie jedna z tych ocen weszła do ogólnej noty Norwega, dając mu ostatecznie medal. - Na pewno będzie to dyskutowane na podkomisji FIS na wiosnę - mówi Guńka.
Guńkę pytamy, czy po konkursie spotkał się z kimkolwiek z polskiej ekipy. - Niestety, nie. Mogę im śmiało spojrzeć w oczy - odpowiada.
Oczywiście w naszej ekipie emocje po konkursie były wielkie. - Wiem że zaraz dacie z tego tytuły, ale naprawdę można się wkur..ć, rozpierdzielić tam wszystko na górze. Cztery lata czekasz na konkurs! I przychodzi taki, który się nie powinien odbyć - mówił po zawodach Adam Małysz, dyrektor Polskiego Związku Narciarskiego ds. skoków i kombinacji.
Czy Guńka rozumie nerwy spowodowane bardzo trudnymi warunkami pogodowymi i tym, że loteria, na jaką zgodzili się organizatorzy była za duża jak na konkurs takiej rangi? - Widziałem gorsze warunki i gorsze loterie. Ale nie takie emocje - odpowiada. - Za dużo było matematyki [spowodowanej wieloma punktami odejmowanymi za podmuchy wiatru] i emocji - dodaje.
Guńka nie wie, na ile realne było przełożenie zawodów na inny dzień albo zakończenie ich po pierwszej serii. - Takie wiadomości do nas nie docierają i nie nam decydować. Za to odpowiada jury - mówi. Ale przyznaje, że pod taką presją i w konkursie zaczynającym się jednego dnia, a kończącym się dopiero następnego, jeszcze nie sędziował. - Na pewno zapamiętam ten konkurs jako najbardziej stresujący - mówi sędzia, który skoczków na wielkich imprezach ocenia od lat i pracował już m.in. na igrzyskach olimpijskich w Vancouver w 2010 roku.
Tam dwa złota wywalczył Simon Ammann. Szwajcar ma w sumie aż cztery tytuły mistrza olimpijskiego, a z Pjongczangu na razie będzie zapamiętany jako ten, który pewnie co najmniej cztery razy schodził z belki startowej i przez jednego z pracowników obsługi konkursu był okrywany kocem oraz masowany, by kompletnie nie zamarzł.
- Takie sytuacje na pewno zapamiętamy. A co dopiero Simon. To są właśnie zawody, na które wpływ ma pogoda - komentuje Guńka.
W niedzielę Guńka znów przebywa na skoczni, gdzie pracuje przy okazji treningów kombinatorów norweskich i skoczkiń. - To znów będzie długi dzień na skoczni. Będzie odprawa, dowiemy się, kto sędziuje, a to będzie sędzią startu w kombinacji - mówi. Stresu na pewno będzie mniej niż w sobotę. - Ale pamiętajmy, że przed nami duża skocznia, a tam zawody indywidualne i drużynowe - przypomina Guńka.
Pierwsze treningi na obiekcie HS 142 zaplanowano na środę. Konkurs indywidualny odbędzie się w sobotę, a "drużynówka" - w poniedziałek.
Sport.pl