Wtedy naprawdę leciał jak rakieta, ucząc się wszystkiego błyskawicznie. Nawet bycia liderem Pucharu Świata, bo to właśnie w sezonie tamtych igrzysk pierwszy raz nim został. I przekonał się, jak działa żółty numer startowy. Gdy wyszedł w nim na konkurs w Engelbergu, czuł jak ten plastron go parzy, tak to wspominał Łukasz Kruczek. Parzył zwłaszcza przed finałową serią. I wtedy Stoch zobaczył, jak wielki Gregor Schlierenzauer, rekordzista w liczbie wygranych konkursów Pucharu Świata, lider po pierwszej serii, przed finałem męczy się ze swoimi butami: ręce mu się trzęsą z nerwów, nie może zasznurować. Kamil pomyślał: Jeśli on się boi, to mi też wolno.
I poszło.
Wygrał tamtego dnia w Engelbergu, wygrał cały Puchar Świata, a w Soczi zdobył dwa razy to, co się Schlierenzauerowi nie udało jeszcze ani razu. Był w transie, nawet upadek między konkursami go z niego nie wytrącił. W wiosce czytał kolejne tomy "Gry o Tron", na skoczni pewność siebie i spokój były jak dodatkowe silniki. Tylko na konkurs drużynowy nie wystarczyło już mocy, ale to i tak była bajka: dwa złota, tyle ile w całej dotychczasowej historii polskich startów w zimowych igrzyskach.
Cztery lata później, w sobotę o 13.35 na normalnej skoczni w Pjongczangu, Stoch stanie do obrony tytułu już jako skoczek, który wygrał niemal wszystko, i wszystko w karierze przerobił: wzlot do Soczi, potem kryzys, powrót do wielkości, zwycięstwa w Turniejach Czterech Skoczni, nawet srebro w lotach, ten ostatni medal, którego mu brakowało do kolekcji. Tym razem na liście olimpijskich lektur jest trylogia Kena Folletta i "Wzgórze psów" Jakuba Żulczyka. I nikt tym razem nie będzie musiał przywozić Ewy Stoch potajemnie z Polski, by zrobić Kamilowi niespodziankę po medalu, jak w Soczi. Żona jest z ekipą Eurosportu i czeka na niego pod skocznią.
Tak jak kiedyś u Łukasza Kruczka Stoch uczył się, że nawet Schlierenzauer się boi, tak u Stefana Horngachera: że nawet Stoch nie musi być doskonały. Jego paraliżowała duma mistrza, a Horgnacher mu mówił: dla mistrza to żaden wstyd, że musi pracować nad podstawami. Minęły cztery lata, a on dalej jest na szczycie i już samo to jest niesamowite. A do tego ma przy sobie aż czterech "chłopaków, którzy nie wiedzą ile dla mnie robią". Nawet jedyny z nich, który nigdy nie stał na podium Pucharu Świata, Stefan Hula, jest w życiowej formie, ma swój medal w drużynówce i był w czołowej trójce w jednym z treningów. Tego nawet podczas wielkich dni w Soczi nie było: trzech Polaków w czołowych trójkach treningów, Stoch zmieniający się na czele z kolegą z drużyny, tak jak w czwartek z Dawidem Kubackim.
MAREK PODMOKŁY
Jeszcze niedawno minister sportu Witold Bańka mówił z zadumą, że jeden albo dwa medale Polski w Soczi to już byłby sukces. Prezes Apoloniusz Tajner, urodzony optymista, przed Zakopanem mówił, że dwa, trzy to byłoby świetnie. A teraz co śmielszym może od tych wszystkich szans zawirować w głowie. Stoch, Kubacki, drużyna. Szkoda tylko, że tych szans w polskiej ekipie, najliczniejszej w historii igrzysk (62 osoby), przybywa właściwie tylko skoczkom. Kogo można dopisać do listy poza nimi?
Justyna Kowalczyk, zdobywająca medale olimpijskie nieprzerwanie od Turynu 2006, jest dziś zagadką, pewnie również dla siebie. W sobotę o 8.15 polskiego czasu sprawdzi się w walce z najlepszymi w biegu łączonym, przymierzy się, w jakim jest miejscu na ich tle. Od ubiegłorocznej próby przedolimpijskiej mocno nastawiała się na sprint klasykiem (we wtorek, 13 lutego), wydawało się, że forma sprinterska idzie w górę, ale ostatnia próba przed igrzyskami, w Planicy, była bolesna. Wprawdzie trasa w Planicy, niezbyt forsowna, a bardzo techniczna, nijak się ma do tej z Pjongczangu, ale w Słowenii Justyna odpadła już w kwalifikacjach.
A stawka w sprintach jest dziś tak mocna, że nawet Marit Bjoergen ma już problemy z dostaniem się do finału. Oprócz formy potrzebne będzie w sprincie szczęście, którego często akurat w tej konkurencji Kowalczyk brakowało. Może los odda to co zabierał kiedyś, choćby w mistrzostwach świata w Val di Fiemme. A na 30 km klasykiem, w ostatnim dniu igrzysk, trzeba będzie walczyć o to, by nie zgubić czołówki i jeśli to się uda, obmyślić dobry plan na ostatnie kilometry. Serce ciągle się wyrywa do czegoś wielkiego. A medal tutaj byłby rzeczą naprawdę wielką.
Na dziś kolejne w hierarchii szans po skoczkach wydają się być panczenistki z drużyny, srebrne medalistki z Soczi i brązowe w Vancouver. W 2010 ich medal był sensacją. W 2014 był wypełnieniem planu. Gdyby się udało zdobyć jakiś medal również w Pjongczangu, byłby gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Jak mówią same Polki: na miejscach 2-6 zawsze może się zdarzyć wszystko. Faworytkami są Japonki, Holenderki są mocne niezależnie od składu, a o tym jednym wolnym miejscu na podium może marzyć kilka drużyn.
CARINA JOHANSEN/AP
Polskie panczeny straciły po trzech medalach w Soczi rozpęd. Zbigniew Bródka ma za sobą zmianę trenera, kontuzje, słabsze sezony. Drużyna mężczyzn nie wywalczyła olimpijskiej kwalifikacji i przyjechała w roli pierwszych rezerwowych, licząc że któryś z rywali po startach indywidualnych nie zbierze kompletu zawodników do składu. Indywidualnie tylko sprinter Artur Waś stawał w sezonie olimpijskim na podium Pucharu Świata. Ale Bródka mówi o swoich 1500 m, gdzie broni tytułu po nerwowych kwalifikacjach: - Nadal potrafię być groźny, miałem ostatnio poczucie, że jednak idę w górę, jestem doświadczony.
W sobotę po biegu Justyny Kowalczyk, a jeszcze przed skoczkami , ruszą na trasę biathlonistki. Igrzyska zaczynają się od sprintu, a Weronika Nowakowska mówi o swoich trzecich igrzyskach tak: - Byłam już szósta, byłam piąta, nie chciałabym być czwarta. Mniej więcej w tym samym czasie eliminacje wyścigu na 500 m w shorttracku (finały będą w środę) zaczyna Natalia Maliszewska. Debiutantka na igrzyskach, która wylatując do Pjongczangu miała odwagę mówić: jadę po medal. - Stawałam już na podium Pucharu Świata, właśnie w hali w Gangneung, umiem startować w Azji - mówi Sport.pl. "Umiem startować w Azji", znaczy: umiem startować przy trybunach pełnych zwariowanych kibiców, bo shorttrack to jeden z niewielu zimowych sportów, które Koreańczycy kochają.
Takich kandydatek do sprawiania olimpijskich niespodzianek bardzo polskiej kadrze brakuje. A Vancouver i Soczi nas rozpieściły. Po sześć medali dwóch kolejnych igrzysk, dwanaście w cztery lata, gdy się wcześniej przez całą historię zdarzyło tylko osiem medali. Pięć złotych, gdy wcześniej przez dekady był tylko jeden. Złoto dla kraju bez - wówczas - krytego toru łyżwiarskiego. Złota, srebro i brąz dla kraju, w którym biegać regularnie na nartach da się poza Jakuszycami raz na kilka zim. Wybitny czas, gdy Polacy z igrzysk zimowych zawstydzali olimpijczyków letnich, gdy się wciskali między reprezentacje tradycyjnie dzielące między siebie medale, wkładali nogę w drzwi i nie dali sobie ich zatrzasnąć przed nosem.
To pewnie już nie do powtórzenia w najbliższej przyszłości. Ale przydałoby się uratować z tego zapału tyle, ile się da. Teraz jest kryty tor, ale trzeba przyciągać na niego zdolną młodzież. Tras biegowych z prawdziwego zdarzenia nadal nie ma, ale może po tych które są biega jakiś samorodek, zachęcony sukcesami Justyny. Ze skoczniami też dobrze jest tylko w Beskidach, pod Tatrami już znacznie gorzej. I stawką w Pjongczang jest żeby jeszcze przedłużyć ten dobry olimpijski czas, ile się da, przerzucić jakiś pomost dla następców. Żeby, gdy odejdzie obecne pokolenie mistrzów, nie ocknąć się po niewłaściwej stronie drzwi.