Justyna Kowalczyk dla Sport.pl: Jak zostaję ultrasem

Moja wyobraźnia jest rozpalona tak jak u 15 tys. uczestników. Sama nie wiem, czego się po 90 km Biegu Wazów spodziewać. Dowiem się w niedzielę - pisze dla Sport.pl Justyna Kowalczyk, najlepsza polska biegaczka narciarska.

Każdy, kto się choć odrobinę interesuje sportem, słyszał o dzielnym Filippidesie, który przebiegł z Maratonu do Aten, by donieść o zwycięstwie i ostrzec przed wrogimi perskimi okrętami. Za ten bieg zapłacił życiem. Może to tylko mit, ale inspiruje miliony ludzi na całym świecie do przekraczania własnych granic i pokonywania maratońskiego dystansu. My w biegach narciarskich również mamy swoją tradycję. Swoją romantyczną historię. I swój bieg. Ten bieg: Vasaloppet.

Wziął się z historii. Dramatycznej i fascynującej. Gdzie ludzie są z krwi i kości. Kiedy w 1520 r. król Chrystian II, władca Szwecji, ale też Norwegii i Danii, chciał podporządkować kraj Duńczykom, zorganizował w Sztokholmie bal zasadzkę. Zabił na nim większość zwabionych oponentów. Ale ocalony z masakry syn jednego z nich, Gustaw Waza, wciąż wierzył w niepodległość Szwecji. Chciał podburzyć do buntu miasteczko Mora, gdzie znalazł schronienie przed siepaczami króla. Mieszkańcy odmówili i Gustaw musiał pod osłoną nocy uciekać do Norwegii. Niedaleko wsi Sälen dogonili go na nartach dwaj bracia z Mory. Poprosili, by wrócił, bo lud jednak zmienił zdanie i stanie za nim. Gustaw w trzy lata obalił króla, przejął tron i uwolnił kraj od Duńczyków.

Na początku XX w. Szwedzi w hołdzie królowi Gustawowi zorganizowali bieg narciarski. I od tamtej pory biegacze rok w rok przemierzają trasę z Sälen do Mory. 90 km. A Vasaloppet, Bieg Wazów, stał się najpopularniejszym i najbardziej prestiżowym wyścigiem narciarskim na świecie. Jego listy startowe zapełniają się w dziesięć minut. Rozpala wyobraźnię wyczynowców i amatorów, młodych i starych. Nawet szwedzkiej rodziny królewskiej. Jej przedstawiciele startują tutaj regularnie. Moja wyobraźnia też jest rozpalona. Sama nie wiem, czego się spodziewać. Przekonam się już w niedzielę.

Długodystansowe biegi narciarskie to zupełnie osobna dyscyplina. Mają swój puchar świata, swoje gwiazdy. Swój - zupełnie odmienny - sposób dobierania sprzętu. Narciarscy ultrasi nie lubią, gdy my, ich sławniejsi koledzy, wtrącamy się im do roboty. A robotę mają naprawdę specyficzną i ciężką. Kluczem do sukcesu jest przewidywanie reakcji organizmu. Kiedy może przyjść kryzys. Które mięśnie przy ponadczterogodzinnym maksymalnym wysiłku pierwsze odmówią posłuszeństwa. Jak kręgosłup będzie znosił takie obciążenia. Kiedy pić. Kiedy brać żele. Jak odnaleźć się w wielotysięcznym tłumie - biegnie ponad 15 tys. osób. Kiedy na trasie atakować, a kiedy lepiej się schować. Co robić, gdy np. złamie się kijek. Wiele jest takich niuansów, o których nie mam zielonego pojęcia. I oczywiście wszystkie podpowiedzi, opowieści i anegdoty chłonę teraz jak gąbka. Ale coś mi się wydaje, że i tak wszystko to zweryfikuje 90 km przebiegnięte samym bezkrokiem.

No, właśnie - bezkrok. Czyli bieg siłą rąk. To kolejna trudność i wyzwanie. Jestem w tym dobra, ale my zazwyczaj pokonujemy w ten sposób w normalnych zawodach stylem klasycznym tylko finisz, płaskie odcinki i podbiegi o bardzo nieznacznym nachyleniu. A specjaliści od maratonów doszli już do takiego poziomu, że cały dystans pokonują tą techniką. Nogi tylko nieznacznie uginają się w kolanach, a całą pracę przejmuje góra. Nie zdziwiłabym się, gdyby w poniedziałek po biegu moje tricepsy były napuchnięte do rozmiarów mięśnia czworogłowego uda.

Również ze sprzętem będzie inaczej.Potrzebne są kijki wyższe niż te, których normalnie używam w klasyku, ale niższe od używanych w łyżwie. Pobiegnę na nartach klasycznych, ale bez smaru. Na narty pójdą tylko parafiny i proszki, czyli to, co sprawia, że jedzie się szybciej. Trzymać pod górę narta nie musi. To jest właśnie zadanie dla moich ramion: wepchnąć mnie pod górę. Bezkrok nazywamy w swoim żargonie właśnie pchaniem. Ciężki orzech do zgryzienia.

Nie boję się tak długiego wysiłku. Miałam w życiu i siedmiogodzinne treningi. Jestem wytrzymała. Jeśli przed czymś mnie strach bierze, to przed tymi wszystkimi nowościami. Muszę dobrać taktykę. Nie wiem, jakim tempem trzeba będzie pchać. No i boję się o kręgosłup. To właśnie przy poruszaniu się bezkrokiem odcinek lędźwiowy jest narażony na największe obciążenia. Mam nadzieję, że nie zrujnuję go doszczętnie. Najprawdopodobniej będę miała na trasie swojego bodyguarda. On będzie mnie bronił, żebym sobie znalazła najlepszą drogę w tłumie uczestników. Jeśli będzie trzeba, pomoże przetrwać kryzys. Przetrze trasę.

Nie nastawiam się na żaden wynik. Nie wiem, czego się spodziewać. Konkurentki będą mocne i chcę podjąć wyzwanie. Złamać kolejną barierę. Ale też po prostu wziąć udział w największym święcie biegówek. Wymyśliłam dawno temu, że idealna kariera sportowa musi mieć trzy etapy. Na początku wspinaczka na szczyt. Potem walka o to, by na szczycie utrzymać się jak najdłużej. A na samym końcu jest czas na spełnianie marzeń. Moja przygoda ze sportem idealna na pewno nie jest. Ale akurat do tego schematu pasuje. I przyszła pora na marzenia.

O karierze Justyny Kowalczyk i historii biegów narciarskich przeczytaj w książce >>

Wielka radość polskich skoczków po zdobyciu brązowego medalu [ZDJĘCIA]

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.