Alpejskie MŚ: Kucera najszybszy. Miller protestuje

Zjazd na mistrzostwach świata utonął we mgle. Sensacyjnym mistrzem został Kanadyjczyk John Kucera. - Zawody powinny być przerwane wcześniej - mówi Bode Miller

Złoty medal w zjeździe zawisł na szyi człowieka, który nigdy dotąd nie stanął na podium w tej konkurencji. 24-letni Kucera tylko raz w swojej karierze wygrał zawody PŚ. Trzy lata temu był najszybszy w Lake Louise. Ale to był supergigant. W zjazdach ledwie trzykrotnie udało mu się wyszarpać miejsca w dziesiątce.

- To był przejazd mojego życia! - cieszył się Kanadyjczyk w sobotę na mecie zjazdu. Wtedy nie podejrzewał pewnie jeszcze, że za godzinę zostanie mistrzem świata. Kucera miał drugi numer startowy i spokojnie czekał podparty o swoje narty na przejazd faworytów. Na lepszy czas się jednak nie doczekał. W kluczowym momencie górną część stoku Bellevarde przykryła bowiem mgła. Chmurka była zresztą wyjątkowo złośliwa, bo pojawiła się akurat w momencie, gdy w bramce startowej stanęli m.in. Didier Cuche, Bode Miller i Aksel Lund Svindal. Z trójki głównych faworytów do złota z mgiełką najlepiej poradził sobie Cuche, który mimo kłopotów z widocznością wykręcił drugi czas ze stratą zaledwie 0,04 s do Kucery, i zdobył srebro. Miller i Svindal mieli jednak większe problemy. Amerykanin zajął ostatecznie ósme miejsce. Norweg był dopiero 11. Brązowy medal zdobył Szwajcar Carlo Janka. Gdyby nie mgła, prawdopodobnie on też pokonałby Kucerę. Jego czasy w dolnej części trasy były znacznie lepsze niż Kanadyjczyka, ale tego, co stracił na górze, już nie odrobił.

O wielkim pechu może też mówić inny Szwajcar Didier Defago, który jechał jako jeden z ostatnich, gdy chmurka już sobie poszła. Zwycięzca tegorocznych klasyków w Wengen i Kitzbühel pędził być może nawet po złoto, ale na jednym ze skrętów stracił równowagę. Zamiast na podium wylądował nosem w śniegu.

Faworyci mieli trochę pretensji do organizatorów. Chodzi o to, że w pewnym momencie przerwali zawody i czekali, aż wiatr przegoni chmurę. - No właśnie, ale dlaczego zrobili to po moim przejeździe, a nie przed nim? - zastanawiał się Miller. Amerykanin oczywiście zwalił winę na swój słabszy czas na pogodę, ale podkreślił, że jest już przyzwyczajony do przeciwności losu. - Szkoda gadać - machnął ręką.

Austriacy złożyli oficjalny protest. Twierdzili, że informacja o przerwaniu wyścigu dotarła na górę z opóźnieniem. Michael Walchhofer był już wtedy na trasie i musiał przedzierać się przez mgłę. Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) pozwoliła mu wystartować jeszcze raz. Walchhofer w idealnych warunkach poprawił się nieznacznie - z 12. miejsca przesunął się na 9. Ale wieczorem FIS zmieniła zdanie. Po dokładnym przeanalizowaniu zapisu wideo uznano, że decyzja o przerwaniu wyścigu zapadła już po starcie Walchhofera. Austriaka ostatecznie cofnięto więc na 12. miejsce.

- Wynik zawodów został jednak wypaczony. Moim zdaniem Miller i Svindal, którzy mieli najgorszą widoczność, mogli po prostu się zatrzymać podczas swoich przejazdów i doprowadzić do przerwania zawodów. To byłoby jakieś wyjście - uważa Sasha Rearick, główny trener amerykańskiej kadry.

- Składanie protestów nie ma sensu - odparł Miller, który ściga się w swoim niezależnym "Team America". - Nie przesadzajmy. Chmury czasem przychodzą i nic na to nie poradzisz. Zmieniające się warunki na stoku to część narciarstwa. Nie można odbierać Johnowi tego, że pojechał fantastycznie. Moim zdaniem był jednym z faworytów. Od dawna świetnie jeździł konkurencje szybkościowe - dodał Amerykanin, mistrz świata w zjeździe sprzed czterech lat z Bormio.

Wczorajszy zjazd kobiet z powodu obfitych opadów śniegu i problemów z przygotowaniem trasy przełożono na dziś.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.