Alpejski PŚ: Bode Miller miał rację

Wszystko wskazuje na to, że krnąbrny Amerykanin zdobędzie Kryształową Kulę za Puchar Świata i zagra na nosie amerykańskiej federacji

Tylko trzęsienie ziemi może odebrać Bode Millerowi prowadzenie w PŚ. Na sześć zawodów do końca sezonu 30-latek z New Hampshire ma już 185 pkt przewagi nad drugim w klasyfikacji generalnej Szwajcarem Didierem Cuchem. Austriaka Benjamina Raicha, który jeszcze kilka tygodni temu wydawał się faworytem do zwycięstwa, Miller wyprzedza już o 290 pkt. Raich tydzień temu tracił do Millera znacznie mniej, ale Amerykanin znokautował Austriaka w weekend w norweskim Kvitfjell, gdzie trzykrotnie stanął na podium. W piątek był drugi w zjeździe przeniesionym z Val d'Isere, w sobotę wygrał już właściwy zjazd na trasie Olympiabakken, a wczoraj znów był drugi - tym razem w supergigancie. Raich zdobył ledwie kilkanaście punktów, bo albo wypadał z trasy, albo zajmował dalekie lokaty.

Wśród sześciu zawodów, które zostały do końca sezonu, są aż cztery konkurencje techniczne (slalomy i giganty), co będzie faworyzować specjalizującego się w nich Raicha, ale trudno uwierzyć, by Miller roztrwonił aż taką przewagę. Cuche też raczej nie będzie zagrożeniem, bo w technicznych konkurencjach startuje rzadko, a jak już to robi, spisuje się słabo.

Wszystko wskazuje więc na to, że Miller sięgnie po drugą w karierze Kryształową Kulę (pierwszą wywalczył w 2005 r.). Na dodatek Amerykanin zrobi to w stylu iście hollywoodzkim, bo w tym sezonie ściga się poza amerykańską federacją. To tak jakby Adam Małysz wygrał PŚ w skokach, rezygnując z opieki naszych trenerów i całego sztabu fachowców. - Zrobię to po swojemu i zobaczycie, że będzie dobrze - mówił Miller niemal dokładnie rok temu, gdy zdecydował się opuścić US Ski Team. Wówczas wywoływało to głównie uśmiechy, bo Millerowi najbardziej przeszkadzało to, że federacja nie pozwala mu spać we własnej przyczepie kempingowej i balować do rana.

Po roku okazało się, że Miller, startując pod szyldem "Team America" i organizując wszystko samodzielnie (własne plany treningowe, dobór ludzi, umowy dotyczące sprzętu, przejazdy itd.), doszedł do pierwszorzędnej formy. Wygrał w tym sezonie najtrudniejszy klasyk PŚ w Wengen, a do tego dołożył triumfy w Bormio, Kitzbuehel i Val d'Isere (dwa ostatnie w kombinacji). Konkurencje szybkościowe zdominował w stopniu niespotykanym od lat - o Millerze zwykło się mówić, że ma w nogach samochodowe amortyzatory. W zasadzie przegrywał w tym sezonie tylko wtedy, gdy sam popełniał błędy. W zjeździe w Kitzbuehel wyprzedził go Cuche, ale tylko dlatego, że Miller w połowie trasy wjechał... w baner reklamowy. I tak miał wówczas drugi czas!

- Niezależność się opłaca. Nie umiem tego wytłumaczyć racjonalnie, ale tak właśnie jest w moim przypadku. Ja to wiedziałem od zawsze, ale widać nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę - powiedział Miller w sobotę w Kvitfjell. Czy uciszyłeś swoich krytyków na dobre? - padło pytanie na konferencji. - Krytycy? Gdzie oni są? Nie widziałem ich - uśmiechnął się Miller, rozglądając się po sali.

Amerykanie mają szansę na pierwszy od ćwierć wieku alpejski dublet (Phil Mahre, Tamara McKinney w 1983 r.). Liderką PŚ wśród kobiet jest bowiem Lindsay Vonn. Amerykanka ma 54 pkt przewagi nad Austriaczką Nicole Hosp. Vonn ma szczęście, bo w weekend pomógł jej... huragan "Emma", który przetoczył się przez Europę. W niemieckim Zwiesel odwołano slalom i gigant, w których sporo punktów mogła zdobyć Hosp. Austriaczka specjalizuje się w konkurencjach technicznych, a Vonn woli szybkościowe.

Liczba Bode Millera

6.

miejsce w klasyfikacji wszech czasów zajmuje Amerykanin, który w karierze wygrał już 31 zawodów PŚ. Częściej triumfowali jedynie: Pirmin Zurbriggen (40), Marc Girardelli (46), Alberto Tomba (50), Hermann Maier (53) i Ingemar Stenmark (86).

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.