Szef PŚ w narciarstwie alpejskim w Madonna di Campiglio: mogłem skończyć w więzieniu za zabójstwo Hirschera!

- Jako organizator, mogłem skończyć w więzieniu za zabójstwo Marcela Hirschera! Mieliśmy więc sporo pecha... ale i zarazem szczęścia, bo przecież udało mu się umknąć, a do tego - właśnie dzięki temu incydentowi - mieliśmy najlepszy wynik oglądalności na świecie - wspomina incydent z dronem prezydent zawodów w Madonna di Campiglio, Lorenzo Conci. I znienacka dodaje: - Dlaczego skoki narciarskie są w Polsce takie popularne? My uważamy je za dość nudne. Nie znam nikogo, kto chciałby oglądać skoki narciarskie

Tak naprawdę, nie wiem, jaka atmosfera w stosunku do waszych najlepszych alpejczyków panuje we Włoszech, ale... dzisiaj chyba nikt nie zbliża się nawet popularnością do Alberta Tomby?

Lorenzo Conci : Nie, rzeczywiście. To była tak wielka gwiazda, która zdominowała całkowicie dyscyplinę, że wydaje mi się, że być może już nigdy nie będzie nikogo takiego.

A czy to w ogóle dobrze, gdy jakimś sportem zawładnie jakiś absolutny dominator? Taka postać może przecież przerosnąć samą dyscyplinę, wszystkie oczy zwrócone są właśnie na nią, a pozostali zawodnicy i sam sport zostają gdzieś na drugim planie...

Faktycznie, gdyby to ode mnie zależało, chyba nawet nie chciałbym nadejścia czasów drugiego Tomby. Wydaje mi się, że równa rywalizacja jest bardziej potrzebna i taka wielka gwiazda mogłaby bardziej zaszkodzić, niż pomóc.

To zostawmy na chwilę sportowców. Jak się w ogóle organizuje taką wielką imprezę?

- Musielibyśmy chyba zacząć od odpowiedzi na pytanie: jak w ogóle doszło do tego, że ludzie zaczęli jeździć na nartach? To stało się popularne tuż po I wojnie światowej. Armie używały nart do przemieszczania się po górach. W ten sposób z nartami zapoznali się żołnierze. W latach 20. i 30. korzystało z nich już coraz więcej ludzi. Po prostu, znaleźli sobie coś do roboty zimową porą. I tak to trwało aż do II wojny światowej. Gdy wojna była już za nami, ludzie na nowo zaczęli się cieszyć rywalizacją. Oczywiście, wojna to także swego rodzaju rywalizacja, ale teraz można się było cieszyć zdrową, indywidualną walką.

Po drugie, to było związane z inwestowaniem w promocję swoich wiosek, turystyki. Nasze zawody są najstarsze w całych Włoszech. Zostały wymyślone w 1948 r., pierwsza edycja odbyła się dwa lata później. Przed 1966 r., kiedy powołano do życia mistrzostwa świata, były już sławne. Nazwa Madonna di Campiglio stała się głośna. Obok miejsc takich jak Kitzbuehel był to jeden z najbardziej znanych ośrodków w Europie. Cały rejon szczycił się organizacją tych zawodów, to wrosło w jego historię, podobnie jak w Kitzbuehel czy Wengen.

Czy dzisiaj jest podobnie? Czy chodzi przede wszystkim o przyciągnięcie turystów?

- Tak. Oczywiście, pewne rzeczy się zmieniły. Zainteresowanie rosło i spadało. Było ogromne w czasach Tomby. Odrobinę zależne od sukcesów włoskich narciarzy. Teraz turystyka mocno oberwała przy okazji kryzysu ekonomicznego. Włosi woleli zostać w domu, niż jechać na narty. W zamian, zaczęliśmy przyciągać więcej obcokrajowców. Ale żeby przyciągnąć obcokrajowców, potrzeba śniegu. No i trzeba też wiedzieć, gdzie kliknąć. Czyli trzeba znać nazwę miejsca, do którego można pojechać. Madonna di Campiglio musiała więc stać się popularna właśnie ze względu na Puchar Świata w narciarstwie alpejskim. W innym wypadku, co ludzie mieliby googlować, żeby do nas trafić? "Narciarstwo w Alpach"?

A jak trudno jest o zachowanie daty w kalendarzu Pucharu Świata? Jest wiele miejsce, które walczą o zaszczyt znalezienia się w nim...

Bardzo trudno. Jakość wyścigów jest coraz wyższa, trzeba więc dbać o wszystkie szczegóły i wiedzieć, co robią pozostali organizatorzy. Jeśli jednak masz już ugruntowaną pozycję i tradycję, i radzisz sobie dobrze, możesz być dość spokojny. Trudniej jest nowym. Stacjom telewizyjnym mocno zależy na miejscach z tradycją, na historycznych podwalinach, które my akurat mamy. Ale i my na siedem lat wylecieliśmy z kalendarza i powrót do niego nie był łatwy. Jesteśmy jednak dość pewni, że już w nim pozostaniemy.

Twierdzisz, że nowi mają trudniej. To znaczy, że stara gwardia nie obawia się bogatych inwestorów ze Wschodu, Azjatów, i sytuacji podobnej jak w piłce nożnej, gdzie liga chińska kupuje teraz na potęgę? Są przecież nowe wyścigi w Rosji, w Korei Południowej. Czy nie stanowią one zagrożenia dla europejskiej części kalendarza?

Jasne. Wśród wschodzących gwiazd jest Bułgaria, która inwestuje w to teraz mnóstwo pieniędzy. Rosjanie próbowali slalomu równoległego w Moskwie, ale właśnie trochę się wycofują... Wszystko może się zdarzyć. Ale serce i rdzeń narciarstwa alpejskiego tkwią w Alpach.

Mówisz, że w Pucharze Świata cenią tradycję, ale dzisiaj coraz częściej mówi się, że wyścigi robią się zbyt nudne dla przeciętnego telewidza, że trzeba walczyć o uwagę kibiców i wprowadzić jakieś nowinki. Nie jest to jakiś wewnętrzny konflikt?

- W tym sensie, tak, ale to oznacza tylko, że zasady, wedle jakich rozgrywane są wyścigi, będą musiały się zmienić. Zasady ustala FIS, my je tylko wprowadzamy w życie. Kiedyś ważne było, żeby w twoim wyścigu startował Stenmark, Tomba czy inni mistrzowie, dzisiaj oczekuje się od naszego sportu nowych reguł. I w końcu trzeba będzie je wprowadzić.

Pojawiają się głosy, że zawody są zbyt techniczne, a widzowie nie rozróżniają wszystkich detali, nie widzą różnicy między konkurencjami: czym konkretnie różni się supergigant od zjazdu i slalomu?

- Faktycznie, chyba należałoby to uprościć. W narciarstwie alpejskim mamy pięć konkurencji i być może jest to za duża liczba. Niektórych z nich ludzie nie chcą oglądać, więc może należałoby je wyeliminować. Może trzeba brać przykład ze zjazdu w Kitzbuehel, który jest tak popularny wśród kibiców ze względu na swą spektakularność. Może organizatorzy zjazdów powinni stawiać nie na większą prędkość, ale na efektowność, na poczucie ryzyka. Nie chodzi o to, żeby było niebezpieczniej, ale żeby było więcej wyskoków i spektakularnych atrakcji. Oglądając zawody w telewizji, nie odczuwa się pędu. Nie widać czy zawodnicy zjeżdżają sto kilometrów na godzinę czy o połowę wolniej.

Nawet wolniej, "spektakularne hopki" wcale nie brzmią szczególnie bezpiecznie.

- Mamy za sobą mnóstwo lat doświadczenia. Nauczyliśmy się, jak robić takie rzeczy bezpiecznie.

A jak daleko byście się nie posunęli? W Formule 1 swego czasu mówiło się o pomysłach rodem z gier wideo, niemal o rozlewaniu plam oleju na torze, wybuchach i dołach z krokodylami...

- W Pucharze Świata są dwa wyjątkowe wyścigi, które nigdy nie zostaną zmodyfikowane: Wengen i Kitzbuehel - najdłuższy i najszybszy w kalendarzu. Pozostałe można jednak dowolnie zmieniać pod gusta publiczności. W konkurencjach bardziej technicznych - slalomie gigancie i slalomie - widzowie mogliby cieplej przyjąć równoległą rywalizację. Wtedy łatwiej byłoby zauważyć, komu i dlaczego poszło lepiej.

A czy to brzmi bezpiecznie?

- Zdecydowanie nie. I właśnie dlatego nigdy się tak naprawdę nie przyjęło.

A zdarzają się tu historie szpiegowskie niczym w Formule 1? Podpatrujecie, co wymyśliła konkurencja, podkradacie sobie pomysły i nowe rozwiązania?

- Nie, ani trochę. Odwiedzamy się wzajemnie, jesteśmy przyjaciółmi, panuje między nami pełna jawność. Poza tym, różne rzeczy sprawdzają się w różnych miejscach. Coś, co zdałoby egzamin w Kitzbuehel, wcale nie musiałoby zdać egzaminu u nas.

Co z pogodą? Czy zmiany klimatyczne utrudniają wam życie?

- Jest źle. Potrzebujemy wody, armatek, dużo energii elektrycznej... Musimy produkować coraz więcej śniegu w coraz krótszym czasie. Okienko z odpowiednimi temperaturami coraz bardziej nam się skraca. Ten rok jest wyjątkowy, bo śniegu nie mieliśmy wcale, za to temperatury cały czas są bardzo niskie. Musieliśmy więc tylko wyprodukować śnieg, ale jego utrzymanie było dużo łatwiejsze. Dlatego stoki są tak świetnie zaśnieżone. Przyszłość będzie jednak wielkim wyzwaniem.

Czy macie różne scenariusze, z czego najczarniejszy jest taki, że za kilkanaście lat nie będziecie już w stanie organizować zawodów?

- Nie. W tej chwili trudno jest przewidywać na tyle lat do przodu. Mamy scenariusze na kilka kolejnych lat. Przeszłość uczy nas, żeby na nic nie liczyć. Co będzie za 15 lat, nie wiadomo. Możliwe, że na mniejszych wysokościach nie da się już utrzymać śniegu, ale my akurat położeni jesteśmy dość wysoko w porównaniu z austriackimi ośrodkami. Może z tyłu głowy powinniśmy mieć myśl, że jeśli narty staną się mniej popularne przez temperatury, dostaniemy mieć za to dłuższe lato i wtedy będziemy stawiać na spacery, chodzenie po górach, jazdę rowerami... Trzeba przecież pamiętać, że w tych górach można, tak po prostu, wspaniale spędzić czas. Może zamiast zjeżdżać, ludzie będą się wspinać. I to będzie jedyna różnica.

A jak, zupełnie od podstaw, organizuje się takie zawody? Wchodzi się na górę, widzi fajną, śnieżną połać i mówi: a tutaj zrobię trasę zjazdową?

- W latach 50., na niskim poziomie, tak to mogło jeszcze wyglądać. Po twojemu. Ale nie dzisiaj, nie na naszym poziomie. Tereny, trasy - o wszystkim decyduje FIS. Wymagania są bardzo ścisłe. Od nas zależy niewiele. Trochę jakbyśmy organizowali finał Ligi Mistrzów na Wembley. Od samego Wembley niewiele przecież zależy.

Czyli nie jest łatwo zmodyfikować trasę?

- To niemożliwe. Na poziomie Pucharu Świata nie możemy zmienić trasy, miejsca ani daty. A jeśli zaskoczy nas deszcz albo inne nieprzewidziane warunki pogodowe, to zawody zostają odwołane. Nie możemy zdecydować, że rozegramy je jutro.

Zawody w ośrodku Madonna di Campiglio odbywają się tuż przed świętami. Czy ma to wpływ na ich wyjątkowy charakter, organizujecie jakieś świąteczne imprezy?

- Nie. Dysponujemy tą datą tylko dlatego, że jesteśmy ostatnimi zawodami w regionie. To pozwala nam pewnie ściągnąć więcej ludzi, wracających do domów na święta. To zadowala sponsorów i reklamodawców. A to zapewnia nam lepsze finansowanie, niż wielu innym wyścigom.

Na pewno przy organizowaniu takiej imprezy przydarzyły się jakieś szalone historie i nieoczekiwane wypadki?

- O tak, w zeszłym sezonie! Produkcja telewizyjny zażyczyła sobie użycia dronów. Na pewno widziałeś ten obrazek, kiedy jeden z nich spadł niemal wprost na Hirschera. To był dramatyczny moment. Jako organizator, mogłem skończyć w więzieniu za zabójstwo Marcela Hirschera! Mieliśmy więc sporo pecha... ale i zarazem szczęścia, bo przecież udało mu się umknąć, a do tego - właśnie dzięki temu incydentowi - mieliśmy najlepszy wynik oglądalności na świecie.

 

Nie pojawiły się żadne oskarżenia, że zrobiliście to specjalnie?

- Nie, to przecież nie zależało od nas. Za wszystko odpowiadali producenci transmisji, którzy realizowali ją po swojemu. Ale, po tym wydarzeniu, FIS zabroniła dronów.

A jak wygląda twój dzień w czasie zawodów?

- Mam podwójną rolę. Szefuję komitetowi organizacyjnemu, deleguję więc mój zespół - a jest on duży - do poszczególnych zadań. W czasie samych startów, pełnię rolę szefa zawodów, czyli reprezentuję komitet organizacyjny w FIS i jestem członkiem jury, składającego się z dwóch sędziów z FIS i właśnie z szefa zawodów. Wysłuchuję ich propozycji i wspólnie podejmujemy wszystkie decyzje. Zapraszam też ludzi na zawody, na trybuny, ale sam przez cały czas muszę kontrolować stok, więc przez cały dzień z nikim się nie spotykam. Nie jestem popularnym gościem, który ze wszystkimi się wita i spotyka sportowców. Ale dobrze być blisko przedstawicieli FIS, bo to oni decydują o kształcie kalendarza. Staram się więc trzymać jak najbliżej.

A gdy jest już po zawodach, jak długo trwa odpoczynek, zanim zaczniecie proces przygotowawczy do kolejnej imprezy?

- W zimie jeżdżę na różne zawody, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy, a potem są dwa-trzy miesiące wolnego. W okolicach kwietnia-maja wszystko powoli znowu zaczyna się kręcić. Od września pracujemy już bez wytchnienia.

Czy wyobrażasz sobie narciarstwo, w którym nie ma już świetnych zawodników z Włoch?

- Oczywiście, to może się zdarzyć. Możemy mieć samych przeciętnych, niezdolnych do wygrywania zawodów alpejczyków. Trzeba będzie przekonać ludzi, że warto przychodzić na trybuny, nawet jeśli Włosi nie będą liczyć się w walce o zwycięstwo. Narciarstwo to fajny sport, bo nie kibicuje się w nim przeciwko komuś. Nie jest tak jak na piłkarskim stadionie, gdzie buczy się na rywali. Kibice oklaskują zwycięzców, nawet jeśli są z innego kraju. Nikt tu nie będzie gwizdał na Hirschera dlatego, że jest Austriakiem. I tak będziemy go dopingować. A to już dobra podstawa do przekonania wszystkich, że tym sportem i tak warto się zainteresować. Kilka lat temu byłem w USA i poszedłem na mecz baseballa. W życiu nie obejrzałbym tego w telewizji. Ale na stadionie - podobało mi się! Znacznie bardziej, niż się spodziewałem. Sport na żywo jest dużo fajniejszy, niż w telewizji. Mimo że telewizja potrafi dzisiaj pokazać cuda! Ale to działa tylko, jeśli już bardzo kochasz daną dyscyplinę...

...no właśnie, a czy ja mogę o coś spytać? Dlaczego skoki narciarskie są w Polsce takie popularne? My uważamy je za dość nudne. Nie znam nikogo, kto chciałby oglądać skoki narciarskie.

Zabawne, że o to pytasz, bo ja właśnie chciałem spytać, dlaczego skoki nie są za bardzo popularne we Włoszech. Ale pewnie faktycznie to my jesteśmy dziwni, w końcu niewiele krajów pasjonuje się tą dyscypliną... Cóż, jednym z ważniejszych powodów jest zapewne to, że jesteśmy w tym dobrzy.

- Pewnie można tak na to patrzeć, ale ja i tak tego nie czuję. Bo gdy my na to patrzymy - ale może faktycznie, nie mamy zbyt dobrych reprezentantów - wydaje nam się to szalenie nudne. Każdy skok wygląda tak samo. To chyba dokładnie odwrotna sytuacja, jaką wy możecie czuć wobec narciarstwa alpejskiego. Po zobaczeniu kilku występów, nie potrafię nie zadać sobie pytania, czym one się różniły. Kto widzi różnicę między 119 m a 120 m? Pytam poważnie, nie mam na myśli nic złego.

Może ktoś, kto bardzo chce ją ujrzeć?

- No właśnie, i to jest pewnie odpowiedź na nasze pytania. Wszystko sprowadza się do kultury, w jakiej zostałeś wychowany. Do tego, co chłonąłeś jako dziecko. My chodzimy oglądać zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. Dzisiaj telewizja zmienia recepcję, psuje nas. Daje ładny widoczek, wygodny odbiór, ale odbiera całą wzniosłość. Byłem raz w Oslo i oglądałem zawody w skokach na Holmenkollen. Wow! Na żywo naprawdę widać, jakie to niebezpieczne! Telewizja spłaszcza odbiór.

A zatem, proszę nam pomóc. Też chcielibyśmy bardziej wsiąknąć w narciarstwo alpejskie, potrzebujemy więc wyników. Na pierwszy rzut oka, trudno powiedzieć, dlaczego ich nie mamy. Bo mamy przecież góry, mamy mnóstwo fanatyków jazdy na nartach... Co robimy źle?

- Wiadomo, trzeba zacząć od szkolenia dzieci. Trzeba je tym zainteresować. Trzeba zrobić coś, żeby rodziny było na to stać. To pierwsze wyzwanie. Trzeba mieć kluby i trenerów, którzy sprawią, że dzieciaki pokochają ten sport. A żeby rodziców było stać, idealnie byłoby zrobić tak, żeby dla miejscowych dzieci narty były za darmo. Trenerzy i instruktorzy musieliby zarabiać na innych klientach. To jest do zrobienia.

A jak zaczynało się to we Włoszech? Istniała jakaś rządowa pomoc?

- Ośrodki narciarskie przeznaczały pieniądze na edukację dzieci. A że zrobiły się popularne, zarabiały na firmach i turystach. W dni, w które turystów nie było - np. w poniedziałki - można było oddać stoki dzieciakom. Zaczynając od zera, nie mając nawet instruktorów, gdy ośrodek jest jeszcze na to za słaby, trzeba jednak pamiętać o jednym: szkolenie dzieci jest najważniejsze. Jak w każdej dyscyplinie.

Czyli nie masz dla nas genialnego pomysłu na narciarską potęgę w pięć minut?

- Niestety, żadnej drogi na skróty. Włochy są krajem z największą liczbą ścigającej się młodzieży. Organizujemy też najwięcej zawodów. Dzieciaki mają co robić i to procentuje.

Zobacz wideo

Tak wygląda śnieżne szaleństwo w Trydencie! [ZDJĘCIA]

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.