Andrzej Bachleda: Coś drgnęło

- Kiedyś załamywałem ręce i mówiłem: ?Rany boskie, narciarstwo polskie". Dziś jestem większym optymistą. Może na igrzyskach w 2018 doczekamy się sukcesu na alpejskich stokach - mówi Andrzej Bachleda

Szalona jazda w serwisie narty.sport.pl

Jakub Ciastoń: Gdyby Stenmark miał dziś 25 lat, założył na nogi współczesne carvingowe narty [wcięte jak klepsydra do środka osi], trochę potrenował, to...

Andrzej Bachleda: Byłby w czołówce Pucharu Świata, wygrywałby z obecnymi narciarzami. Sport jest ostatnią wyspą na świecie, gdzie nie ma różnic między epokami. Jedyne, co się zmienia, to sprzęt, uwarunkowania zewnętrzne. Człowiek jest jednak ciągle ten sam, adrenalina, wysiłek... a Stenmark był geniuszem. Miał takie kocie ruchy, idealną symetrię jazdy. Wyjątkowy facet.

Poradziłby sobie z carvingami?

- Tak, to przecież ogromne ułatwienie, a nie utrudnienie. Gdy pierwszy raz założyłem narty carvingowe, nie mogłem uwierzyć, że można tak szybko jechać. Myślę, że tak czuli się ludzie pierwszy raz jadący koleją parową po przesiadce z konia. Myślałem, że ta technologia się nie przyjmie, wydawała mi się za łatwa dla sportu wyczynowego. Co to za wysiłek, gdy narty same skręcają? To był błąd, bo perswadowałem synowi [Andrzejowi Bachledzie juniorowi], żeby dalej jeździł na prostych nartach. Stracił dwa lata. Gdyby nie to, mógł być jednym z pierwszych odnoszących sukcesy na carvingach.

Kto jeszcze w pana czasach był wyjątkowy?

- Jean-Claude Killy. Był odważny, znakomity technicznie i bardzo ciężko pracował, bo warunki fizyczne miał średnie. Kolana się pod nami uginały, gdy widzieliśmy jego przejazd. Potem pojawił się Patrick Russel. Jeździł w butach wyższych o 2 cm, to była wtedy rewolucja jak teraz carvingi. Był znakomity w slalomach i gigantach, ale paskudnie złamał nogę na mecie w Berchtesgaden. Gustav Theoni wskazał drogę, że nie trzeba jeździć noga przy nodze, to kolejna rewolucja. W pamięć zapadali innowatorzy.

Narciarstwo nie rozpędziło się za bardzo? Zawodnicy mkną 150 km/godz., jest mnóstwo wypadków.

- Urwanych kolan jest ok. 30 rocznie, dość tragiczna statystyka. To właśnie przez nowinki techniczne. Carving, podniesienie stopy o 6 cm ponad nartę, daje olbrzymie obciążenie kolan. Nic dziwnego, że lecą jak sznurki. FIS, żeby trochę wyhamować, zmienia przepisy - zmniejsza wcięcia carvingów, powoli zbliżamy się do prostych nart, na jakich my kiedyś jeździliśmy. Szansa na ześlizg i ochronę kolan jest większa.

Wśród gwiazd współczesnego narciarstwa są takie, które ceni pan za styl, osobowość, lubi oglądać na stoku?

- Podziwiam rodzinę Kosteliciów, wykonali kawał porządnej roboty. Ojciec trenował piłkę ręczną, uparł się, że zrobi z dzieci narciarzy. Zaczęli od volkswagena, spali w nim, jedli byle co, na stoki wchodzili na piechotę, żeby zaoszczędzić, ale pracowali trzy razy więcej od innych. Dopiero, gdy chorwacki związek narciarski zorientował się, jakie ma skarby, ruszyło finansowe wsparcie dla Janicy i Ivicy. Dziś zbierają owoce, mają system, w Chorwacji jest potężne narciarstwo.

Bardzo lubię jazdę Jeana-Baptiste'a Grange'a. To też rewolucjonista. Wskazał nową drogę jazdy slalomowej. Jego szybkość wynika z ogromnej elastyczności. Nie jest zbudowany jak atleta, ale ma niezwykły timing. O ile nie dopadnie go kontuzja lub pech, w slalomie jest dziś najlepszy na świecie.

A Bode Miller ze swoim luzem i kontrowersyjnymi wypowiedziami?

- Dodał trochę kolorytu. Jego prawdziwa twarz to ciężka harówa, był pracowity jak wół. Nonszalancja to pozory, które jednak z czasem nim zawładnęły i dopiero wtedy zaczęło się wypadanie z trasy. Jego styl przesiąknął jego pozą. Wydawało mu się, że jak jedną rękę wyrzuci do przodu, drugą do tyłu, a tyłkiem siądzie na śniegu, to i tak dojedzie do mety, ale nie ma tak lekko. W szybkościowych konkurencjach jeszcze jakoś się trzyma, ale ze slalomów odpadł. Tam konieczna jest żelazna dyscyplina.

Miller był jednym z ostatnich alpejczyków, którzy umieli wygrywać jednocześnie zjazdy i slalomy.

- To wielka sztuka, bo przy zjeździe pracują zupełnie inne grupy mięśni, takie, które w slalomie spowalniają. Dlatego dziś zrodziła się silna specjalizacja - najlepsi zjazdowcy są potężni, slalomiści raczej drobni. Kiedyś aż takiej różnicy nie było.

Szwajcarzy mieli zapaść po Zurbriggenie, ale powoli się chyba z niej wydobywają - sukcesy odnosił Cuche, Janka, Albrecht, Defago.

- Zabrzmi to może absurdalnie, ale problemem Szwajcarów jest to, że ich juniorzy nie mają gdzie trenować. Wiem, co mówię, bo moje wnuki mieszkają w Lozannie. Mimo że jest blisko gór, bliżej niż z Krakowa, to Szwajcarzy odeszli od nart. W szkołach nie ma specjalnych programów, dzieciaki przestały jeździć masowo, sport stał się za drogi dla większości ludzi. Stąd ta zapaść.

W Polsce zapaść jest znacznie większa. Żaden Polak nie stał na podium PŚ, odkąd skończył pan karierę, miejsca w dziesiątce w latach 90. zajmował jedynie pana syn. Wśród kobiet sukcesy w latach 80. odnosiły Dorota i Małgorzata Tlałkówny. Kilka lat temu Katarzyna Karasińska dobijała się do piętnastki. To szczyt możliwości kraju, gdzie ponad 3 mln ludzi jeździ ponoć na nartach?

- Kiedyś załamywałem tylko ręce i mówiłem: "Rany boskie, narciarstwo polskie". Dziś jestem większym optymistą. Coś drgnęło, jest wreszcie duży ruch oddolny. Jeździ naprawdę dużo dzieci w wieku 8-12 lat, sęk w tym, że potem się wykruszają. Narty są jednak ciągle drogie, rodzice nie wytrzymują i jest szkoleniowa dziura, bo PZN nie jest jeszcze w stanie tych dzieci przejąć, a w Polsce po prostu nie ma klubów. Miotła transformacyjna z lat 90. zmiotła je. A bez klubów nie da się uprawiać sportu.

Jako przykład, że do wychowania narciarzy nie są potrzebne nawet góry, podawał pan kiedyś Lindsey Vonn. Mistrzyni olimpijska, trzykrotna triumfatorka Kryształowej Kuli wychowała się w Minnesocie.

- Stan płaski jak stół, spadek z Buck Hill jest jak skarpa wiślana na warszawskim Mokotowie. Uczyłem jeździć na nartach Alana Kildowa, ojca Lindsey, pomieszkiwałem u jej dziadka. Pamiętam, jak kiedyś Alan przyjechał do Europy, pokazuje mi córkę i mówi: "Patrz, ma 13 lat, ale kiedyś będzie najlepsza". Kawał baby, świetnie jeździ.

Jasne, Amerykanie są bogaci, w pewnym momencie Lindsey trafiła pod skrzydła kadry, ale najważniejsza praca u podstaw odbyła się w tym klubiku w Minnesocie.

U nas na nartach coraz ciężej pojeździć nawet w Zakopanem. Pan słynie z wojowania z ekologami, góralami, władzami Parku Narodowego. Mówi pan: "Góry dla narciarzy, a nie dla świstaków".

- Weźmy Justynę Kowalczyk. Spadło na nas niezwykłe szczęście, w ogóle tego nie doceniamy. Przecież w mistrzostwach Polski startowało chyba siedem narciarek, może dziewięć. I nagle z niczego zrodził się nam talent, na jaki skandynawowie pracują od dziesiątek lat, mają system - setki trenerów, tysiące biegaczy. Justyna nam z nieba spadła, cieszymy się nią, ale co będzie dalej? Ano nic nie będzie, bo w Polsce nie ma tras narciarskich, a jak już w Zakopanem kilka jest, nie da się po nich biegać, bo są pogrodzone drutami kolczastymi. Starając się o organizację MŚ, Zakopane walczy, żeby choć mieć jedną pętelkę do pokazania. Z nartami zjazdowymi jest tak samo, stoki pogrodzone.

Ja Don Kichot jestem, walczę o sport w górach, ale ludzie z Zakopanego pokazują mi palcem, żebym wracał do Francji i tam roztaczał swoje wizje, a nie zawracał im głowę jakąś odbudową narciarstwa.

Park Narodowy też uważa, że jest nieomylny. Zawłaszczył sobie Tatry. Zabrania nawet sztucznie zaśnieżać już istniejące stoki. Jeden z profesorów ekologów powiedział, że sztuczny śnieg będzie szkodził świstakom, bo się przez niego nie przebiją. Drugi stwierdził, że śnieg rozwali granit w wyższych partiach Kasprowego. Na świecie są setki tysięcy armatek śnieżnych, ale tylko u nas robi się z tego problem. To błędne koło, bo jak nie ma śniegu, to kto zainwestuje w klub, w kolejkę, w cokolwiek? Jakbym sprzedał panu auto, zdjął koła i powiedział: "Szerokiej drogi".

Polski paradoks polega na tym, że jesteśmy specjalistami w strzelaniu sobie we własne kolana. Zakopane w zamykaniu tras narciarskich powinno trafić do Księgi Guinnessa.

Świstaki zamiast narciarzy - to sedno polskiego problemu?

- Nie tylko. Do treningów stoki się znajdą, paszporty mamy, pieniędzy coraz więcej, jest dostęp do Alp. Tak jak mówiłem, kluczowy jest brak klubów, szkolenia na poziomie między dzieckiem a juniorem w kadrze narodowej, tej środkowej półki. Narty są dziś oparte na ludziach zamożnych, którzy dbają o swoje dzieci, wynajmują trenerów, ale ci trenerzy wiszą u nich w kieszeni. To niezdrowy układ, bo trenerzy zawsze przytakną rodzicom.

A jakie są grzechy polskiego juniora?

- Za dużo nart. To nie żart, nasi młodzi są często świetni technicznie, ale za słabi fizycznie. Potem tych braków często nie da się nadrobić. Dzisiejsze pokolenie wychowane przed komputerem i telewizorem jest dużo mniej sprawne od nas. My nie siedzieliśmy na tyłku, tylko cały dzień byliśmy na świeżym powietrzu.

A nie jest tak, że młodzi ludzie wolą dziś snowboard, ski-cross, inne freestylowe wynalazki? Klasyczne dwie dechy po prostu im się znudziły?

- Narciarstwo alpejskie jest najtrudniejsze, najbardziej wymagające, to największe wyzwanie. Zazwyczaj za inne konkurencje biorą się ci, którzy nie wytrzymują nart.

To kiedy się doczekamy sukcesu na alpejskich stokach?

- Może na igrzyskach w 2018? Teraz w kadrze też są interesujące ludzie - Wojtek Bydliński fajnie się rozwija, jest Agnieszka Gąsienica-Daniel, kilka innych dziewczyn. Ale dopiero za nimi idzie jeszcze silniejsza grupa wspierana przez rodziców i trenerów. Ja też dokładam cegiełkę, bo z moim synem Jędrkiem i sponsorem - firmą Tauron, stworzyliśmy grupę wsparcia, będziemy robić kadrę, szkolenia, obozy, taką środkową półkę. Wierzę, że za cztery-pięć lat pojawi się ktoś, z kogo będziemy bardzo zadowoleni.

Andrzej Bachleda "Ałuś"

64 lata. Wicemistrz świata w kombinacji z St. Moritz (1974), brązowy medalista w kombinacji w Val Gardenie (1970), szósty zawodnik igrzysk w Grenoble w slalomie (1968). Jako jedyny polski mężczyzna wygrał zawody PŚ - w 1972 r. był najszybszy w slalomie w kanadyjskim Banff, w 1970 r. zajął drugie miejsce w gigancie w Kitzbuehel. Odkąd zakończył karierę, żaden polski narciarz nie stanął na podium. Miejsca w pierwszej dziesiątce zajmował w latach 90. jego syn - Andrzej Bachleda junior.

WYIMEK

Grzechy polskiego juniora? - Za dużo nart. To nie żart, nasi młodzi są często świetni technicznie, ale za słabi fizycznie. Pokolenie wychowane przed komputerem i telewizorem jest dużo mniej sprawne od nas. My nie siedzieliśmy na tyłku, tylko cały dzień byliśmy na powietrzu

Więcej o:
Copyright © Agora SA