Kowalczyk: Z Małyszem się nie porównuję

Mam nadzieję, że medal na igrzyskach w Turynie będzie wstępem do kolejnych sukcesów - mówi "Gazecie" najlepsza i jedyna polska biegaczka narciarska Justyna Kowalczyk

Zacznijmy od początku. Kiedy się Pani urodziła?

Justyna Kowalczyk : - 19 stycznia 1983 r.

Wszędzie jest napisane: 23 stycznia.

- W akcie urodzenia mam 19 stycznia, ale urzędnik popełnił błąd i we wszystkich dokumentach jest 23. Rodzice nie mieli siły tego prostować. To nic wielkiego, mama ma 10 dni różnicy w metryce (śmiech).

To kiedy Pani obchodzi urodziny?

- Jak byłam mała - dwa razy (śmiech). Teraz daty są mniej ważne, mogę je obchodzić i 10 lipca. Byle tylko z rodziną.

Zdarzały się nieporozumienia?

- Nie. Ale dla mnie ważne są znaki zodiaku - koziorożec i wodnik to dwa zupełnie inne żywioły.

Który jest Pani bliższy?

- Koziorożec, czyli 19 stycznia. Koziorożce są uparte i chodzą własnymi ścieżkami. Cała ja.

Pamięta Pani swoje pierwsze narty?

- W wieku siedmiu lat podkradałam biegówki siostrze, która miała medal mistrzostw Polski młodziczek. Szybko się jednak zniechęcałam, bo strasznie marzłam. Nigdy nie lubiłam zimy i zimna. Pamiętam pierwsze narty z klubu. W wieku 15 lat dostałam pomarańczowe polsporty. Od dziecka jeździłam na zjazdówkach - tata był kierownikiem wyciągu w Kasinie Wielkiej. Dużo zjeżdżałam i teraz aż się dziwię, że tak słabo jeżdżę po trasie.

Skąd pomysł, żeby biegać na nartach?

- Siostra przestała biegać, bo odmroziła stopy i ręce. Ja wygrywałam ze starszymi dziewczynami wszystkie biegi przełajowe w Małopolsce. W końcu zaciągnęli mnie do nart.

Czyli nie był to wybór z miłości?

- Raczej z poczucia obowiązku. Byłam wszechstronnie uzdolniona sportowo. Grałam w piłkę ręczną, koszykówkę. Trzeba było zacząć coś na poważnie, a w okolicy był tylko klub narciarski. Nim poszłam do szkoły sportowej, postawiłam warunek: muszę zostać mistrzynią Polski młodziczek. Pech chciał, że po trzech miesiącach treningów wygrałam w Ustrzykach Dolnych z przewagą 20 s.

Wybrałam inną drogę niż reszta rodziny. Mama jest nauczycielką, jedna siostra polonistką, druga siostra i brat - lekarzami. Wszechstronność sportowa została mi do dziś. Niedawno na AWF-ie mieliśmy zaliczenie z pięcioboju. Dostałam więcej punktów, niż wymagają na celujący, a przecież w ogóle nie ćwiczę tej dyscypliny.

Maraton by Pani przebiegła?

- Teraz nie, bo miałam problemy ze ścięgnem Achillesa. Bardziej chodzi mi po głowie triatlon. Dużo pływam - można się pozbyć garba, wzmocnić ręce, tułów i rozluźnić się.

Miała Pani moment w karierze, w którym pomyślała Pani, żeby rzucić narty?

- Tak, w średniej szkole sportowej. Mieszkałam w internacie. Byłam ambitna, zdolna i pewna siebie - startowałam w czterech olimpiadach przedmiotowych. Nie wszystkim się to podobało. Silniejsze koleżanki chciały udowodnić, że są lepsze. Nie chciałam być poniżana. Rodzice porozmawiali z nauczycielką i zostałam przeniesiona do innego pokoju w internacie, do rówieśniczki, biatlonistki. Potem poszło z górki. Przyszły sukcesy, które dały mi motywację. Rok po skończeniu szkoły zaczęłam pracować z trenerem Wieretielnym.

Jaki on jest?

- Przy nim wiem, że robię coś dla siebie. I wiem, że jak powiem: "nie mam siły", to nie każe mi biegać. Nie musi się czaić za drzewem ze stoperem i mnie kontrolować. Wszystko polega na zaufaniu. Miałam w przeszłości nieprzyjemność pracować z innymi trenerami i takiego komfortu nie było.

Początki były trudne? Wieretielny to człowiek z zasadami - liczy się żelazna dyscyplina, nie popuści nawet na milimetr.

- W wieku 15 lat nie miałam autorytetów oprócz rodziców. Nie wieszałam plakatów idoli. I nagle pojawiła się osoba wyważona, mądra, nierzucająca słów na wiatr. Nie obiecywał mi gruszek na wierzbie. Motywujemy się nawzajem.

Wiemy, że skoczyłaby Pani za nim w ogień. Kiedy PZN wahał się, czy przedłużyć z nim kontrakt, powiedziała Pani jasno: "jak zabierzecie mojego trenera, to i ja skończę z bieganiem".

- Nie widzę nikogo innego, z kim mogłabym pracować. To jest człowiek, a nie facet, który tylko goni, goni i goni. Lubimy się, choć mam władczy i złośliwy charakter. Czasem ciężko mnie znieść. Szybko się nakręcam i złoszczę. Kłótnie były, i to ostre.

Przeklina Pani?

- Tak. Ale nie do trenera. Kiedy już jestem wyprowadzona z równowagi, milknę. Wyrzucam z siebie parę słów i wychodzę, trzaskając drzwiami.

O co się kłócicie?

- O sprawy organizacyjne. Chcę tracić jak najmniej czasu na zbędne rzeczy. Chcę iść na trening, a trener mówi: "odpocznij". Jak mam odpoczywać, skoro 12 godzin jechaliśmy autem? Zawsze znajdujemy rozwiązanie, ale bywa, że sielanki nie ma.

Jestem czysta

"Kiedy mnie zdyskwalifikowali za doping po MŚ w Oberstdorfie w 2005 r., popłakałam w samotności dzień czy dwa. Myślałam nawet, że zrobię sobie coś złego, ale wstałam i wszystkim, którzy mnie skreślili, powiedziałam: ja wam teraz dopiero pokażę" - mówiła Pani kilka miesięcy temu.

- Z robieniem sobie czegoś złego to przesadziłam. Nie jestem masochistką. Może chodziło mi o to, że najem się czekolady i wypiję kilka piw? Taki mam charakter, że przeszkody mnie mobilizują.

Jak teraz patrzy Pani na historię z dyskwalifikacją?

- To przeszłość, jakby za mgłą. Ostatnio brat pokazał mi komentarze w internecie, gdzie wypomniano mi tę dyskwalifikację. Zareagowałam uśmiechem, więc jest OK. Tamto nieporozumienie wynikało z tego, że nie znałam się na przepisach. Nie wiedziałam, że nie można - ot, tak sobie - wziąć jakiegoś leku. A bolało mnie ścięgno Achillesa. Teraz jestem w kontakcie z doktorem Robertem Śmigielskim. Doradza mi, stale sprawdza, co mogę, czego nie.

Jak jest z dopingiem w biegach? Było sporo afer, na igrzyskach nawet Śmigielski przyznał, że sportowcy bawią się z kontrolerami w policjantów i złodziei.

- Ciągle kogoś łapią, więc doping jest. Biegi to sport wytrzymałościowy, ale nie wszyscy biorą. Za kombinatorów są uznawani ci, którzy pojawiają się w PŚ raz na jakiś czas. Znikają na kilka tygodni i przyjeżdżają na najważniejsze imprezy. Oni są regularnie badani. To rodzi podejrzenia, że mają coś na sumieniu. Zawodnicy z czołówki są raczej czyści. Za dużo mają do stracenia.

Sportowcy wyczynowi często "chorują" też na astmę.

- 75 proc. biatlonistów i biegaczy jest chorych na tę przypadłość. Ja jestem zdrowa. I czysta.

Śnią się Pani jeszcze czasem igrzyska w Turynie?

- Nie, wszystko, co dobre i złe, wymazałam z pamięci.

Co się stało wtedy w biegu na 10 km? Dlaczego Pani zemdlała?

- Nie wytrzymałam presji, teraz mogę to powiedzieć otwarcie. Zjadły mnie nerwy i szansa na medal. Historyjki o zbyt małym śniadaniu, zatruciu to bajka dla mediów.

Presja, czyli co? Czytała Pani w internecie, że wszyscy czekają na medal?

- Nie. Ta presja była we mnie. Czułam, że 10 km to jest mój dystans, że mogę być w czołowej piątce, a jak mogę w piątce, to mogę i na podium. I jak na złość wszystko na dodatek było tego dnia "pode mnie". Moja pogoda, czyli deszcz. Wstałam rano i zamiast pewności siebie w oczy zajrzało mi przerażenie: wszystko jest dobrze i co ja teraz zrobię?

W którym momencie poczuła Pani, że nic z tego nie będzie?

- Na rozgrzewce dostałam do testowania 20 par nasmarowanych nart. Normalnie taki wybór to dla mnie żaden problem. Tego dnia nie mogłam się zdecydować. Zakładałam narty, sprawdzałam pod stopą i nie czułam nic, żadnej różnicy. Powiedziałam, żeby trener nasmarował tak jak na jakimś PŚ. Tego nie wolno robić za żadne skarby. Każdy start jest inny. Zrozumiałam, że psychicznie tego nie wytrzymam.

Pamięta Pani bieg?

- Dobrze wystartowałam, szybko wyprzedziłam biegnącą pół minuty przede mną Finkę, ale jeszcze szybciej zaczęłam się męczyć. Biegłam nerwowo. Zapomniałam o radach trenera, o regulowaniu oddechu, technice. Gnałam naprzód, żeby wszystko jak najszybciej się skończyło. I się skończyło...

Straciła Pani przytomność. Pierwsza myśl po ocknięciu się?

- Że zawiodłam się na sobie. To najgorsze uczucie. Zawód na innej osobie nie jest tak bolesny jak na sobie samej. Zaraz pomyślałam też o rodzicach na trybunach i trenerze czekającym za drzewem. Miałam świadomość, że nie wiedzą, co się ze mną stało.

Pani pierwsze słowa brzmiały: "Przepraszam, trenerze".

- Bo włożyliśmy w przygotowania mnóstwo pracy. I ja, i trener. On stanął za mną murem po dyskwalifikacji. Musiałam przeprosić.

Medal leży w szufladzie

A jak było z biegiem na 30 km, w którym zdobyła Pani brąz?

- Na odwrót. Nie byłam faworytką, zeszło ze mnie napięcie. Olałam wszystko, nie wstawałam na rozruch parę dni przed startem. Powoli się pakowałam. Kupiłam dwie torby słodyczy, napiłam się piwa, żeby było weselej. Aż trener zwrócił mi uwagę. Przypomniał, że on i serwismeni dzień w dzień wstają bladym świtem i szykują mi narty. Że to igrzyska. Zdenerwowałam się dzień przed startem, kiedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo będzie bolało te półtorej godziny biegu.

Do złota zabrakło Pani 2 s. Ile to jest?

- Dwa machnięcia kijem. Ale taka jest teraz specyfika biegu na wystrzał, że jeśli się wcześniej porządnie nie ucieknie, to wszystko rozgrywa się na finiszu. A ja finiszuję gorzej od Neumannovej i Czepałowej.

Ten brąz był nieoczekiwany?

- Tak do końca to nie. Na 30 km w MŚ w Oberstdorfie klasykiem byłam czwarta. Pokazałam, że długie dystanse też mi leżą. Pytanie było tylko, jak poradzę sobie z techniką łyżwową i jak zniosę bieg psychicznie. Trener mówił, że stać mnie na miejsce w dziesiątce.

Józef Łuszczek powiedział kiedyś, że "jak zdobywasz medal, to na mecie nie jesteś zmęczony".

- To prawda, zmęczenie szybko zeszło. Adrenalina podziałała, nie mogłam spać przez dwie noce.

Jak ważny jest dla Pani ten medal?

- Na początku trzymałam go w kurtce, w kieszeni, bo wiedziałam, że każdy będzie chciał zobaczyć. Ale sam krążek nie jest dla mnie ważny. Leży w szufladzie. Myślę, że Tomek Sikora inaczej odebrał swoje wicemistrzostwo w Turynie. On zdobył je jako sportowiec dojrzały. To jest ukoronowanie jego kariery. Moje odczucia są inne. Medal to naturalna kolej rzeczy, nagroda za ciężką robotę i wstęp do przyszłych sukcesów.

To początek drogi usłanej różami?

- Ten medal to może początek zwycięstw. Ale może też być tak, że to maksimum tego, co mogłam zdobyć. Wtedy rzucę narty. Taka decyzja nie przyjdzie oczywiście z dnia na dzień. Ale po jednym czy dwóch nieudanych sezonach? Czemu nie. Zresztą zawsze mogę sobie zrobić przerwę na urlop macierzyński. Wtedy będzie czas, by wszystko przemyśleć (śmiech).

A jeśli będą sukcesy?

- To... przede mną długie lata biegania.

Męczę się w tłumie

Co z założeniem rodziny?

- Wiele zawodniczek ma dzieci i znakomicie na tym wychodzi. Podchodząc do tego przyziemnie, to po urodzeniu dziecka kobiety są silniejsze. Fizycznie i psychicznie. Neumannova i Czepałowa po urodzeniu dzieci zaczęły wygrywać.

Zastanawiała się Pani nad macierzyństwem?

- Tak, ale niczego nie planuję. Nie chcę wyliczać, że w tym sezonie jeszcze nie, bo olimpiada. W następnym też nie, bo MŚ. I że najlepiej to dwa lata po igrzyskach. Kiedyś to się po prostu stanie i będę szczęśliwa.

Ma Pani czas na życie prywatne?

- Łatwo nie jest. Druga osoba musi być bardzo cierpliwa. Ja wiem, czego chcę w życiu, jakie cele sobie stawiam. Druga osoba, na początku obca, nie od razu zrozumie moje ambicje, sportową karierę i te 300 dni poza Polską. Ale dam sobie radę.

Czy Pani życie po igrzyskach zmieniło się? Poznają Panią ludzie na ulicy?

- Ostatnio już nie, bo zmieniłam fryzurę, ale na wiosnę poznawali. Niestety.

Niestety?

- Bo muszę być miła i uśmiechnięta nawet wtedy, kiedy jestem zmęczona i nie mam ochoty. Nie chcę, by ktoś mi zarzucił bąbelki w głowie, ale czasem nie mam ochoty się odzywać. Wtedy najwięcej kibiców mnie poznaje. Muszę się pilnować.

Ale "misiem z Krupówek", z którym każdy chce zdjęcie, jeszcze Pani nie jest?

- O nie! Nie lubię Krupówek! Kiedy byłam w szkole sportowej w Zakopanem, codziennie nimi chodziłam. Męczyłam się w tłumie! Sześćdziesiąt osób w kolejce do bankomatu - to nie dla mnie.

Powiedziała Pani, że medal na igrzyskach odmienił Panią.

- Może medal, a może po prostu nadszedł czas, by wydorośleć? Bez medalu też by się to stało. Musiałam przewartościować swoje postrzeganie świata, bo w poprzednim sezonie byłam zdyskwalifikowana i odniosłam pierwsze sukcesy w PŚ oraz zdobyłam medal olimpijski. Było dużo stresu, ale dzięki temu jestem spokojniejsza.

"Jestem indywidualistką. Kilka lat temu chcieli dołożyć do grupy kilka dziewczyn. One chciały mi dorównać, ale nie wytrzymywały fizycznie, a ja psychicznie. To jest sport indywidualny, wszystko zależy tylko ode mnie" - te słowa najlepiej oddają Pani charakter?

- Nic dodać, nic ująć. Kiedy jestem sama na obozie, uczę się najwięcej, szczególnie jeśli chodzi o technikę i koordynację.

Trzeba mieć do Pani dużą cierpliwość?

- Kiedy uczę się techniki - to tak. Nie mam dobrej koordynacji ruchowej jak na wyczynowca. Gimnastyczką bym nie została.

Czy zna się Pani dobrze z zawodniczkami z innych krajów?

- Ze względu na trenera bliżej mi do biegaczek ze Wschodu, z Kazachstanu, Rosji, także Słowaczek, szczególnie tych z młodego pokolenia. Skandynawki mają dystans do reszty, patrzą na nie z góry.

Chcę medalu na MŚ

Cieszy się Pani, że lada moment początek sezonu?

- Tak. Pracowaliśmy ciężko od maja. Czas zobaczyć owoce.

Trener, który słynie ze wstrzemięźliwości, mówi, że tak mocna jak teraz jeszcze Pani nie była.

- Będę musiała z nim porozmawiać, bo ja aż takiej mocy nie czuję (śmiech). Ale on rzadko myli się w ocenie moich możliwości. Na pewno pierwsze starty nie będą na miarę tego, jak jestem przygotowana. Forma jest potrzebna na lutowe MŚ. Trzeba będzie walczyć z tymi wszystkimi "wariatkami" z czołówki. Byłam z nimi na kilku obozach. Są silne, niemożliwie dobre.

Pani też będzie niemożliwie dobra?

- Stać mnie. Ale chyba jeszcze nie przez cały sezon.

Która z rywalek będzie największą "wariatką"?

- Uważam, że tercet Smigun, Neumannova i Bjoergen zdominuje sezon.

Cel na ten sezon?

- Chciałabym poprawić lokatę w klasyfikacji PŚ sprzed roku [ Kowalczyk była 13.] i zdobyć medal na MŚ w Sapporo. Każdy będzie fajny, nawet brązowy.

Bardziej lubi Pani starty czy przygotowania?

- Zima mija szybko. Od listopada do marca to jest moment. Lubię startować, a lubiłam jeszcze bardziej, gdy nie było zainteresowania moją osobą i nie musiałam się tłumaczyć z każdej porażki. Okres przygotowawczy jest fajny, szczególnie na początku, kiedy wyjeżdżam z zadymionych Katowic [ Kowalczyk studiuje na tamtejszym AWF] i oddycham świeżym powietrzem.

Zimy wciąż Pani nie lubi?

- Nie.

Mimo to siedem-osiem miesięcy w roku spędza Pani na mrozie.

- Ciepło się ubieram, żeby nie marznąć. Mamy sponsorów i najnowocześniejsze ubrania. Na początku kariery zdarzały się odmrożenia rąk, nóg, uszu. Bawełna jest ciepła, ale nie dla kogoś, kto kilka godzin biega po śniegu.

Trener Wierietielny mówił: "Najpierw niech Justyna nauczy się wygrywać Puchary Świata, potem przyjdzie czas na wygrywanie igrzysk". Nauczy się Pani wygrywać PŚ w tym sezonie?

- Czas najwyższy znaleźć się parę razy na podium! W tamtym sezonie w PŚ cztery razy byłam czwarta, raz trzecia. Oby teraz było lepiej.

Pani ulubione trasy?

- Estońska Otepeaeae, Oberstdorf, Kuusamo jest niezłe. Nie lubię włoskich i austriackich. Oni ustawiają "hopki" [podbiegi], jest sporo zakrętów. Nie można porządnie pobiegać.

Ma Pani swój koronny dystans?

- Nie. Nie lubię sprintu łyżwą, w mieście. I to się nie zmieni. Po górkach, na normalnej trasie - jeszcze pobiegnę sprint. Nie leżą mi biegi na 10 i 15 km łyżwą, zwłaszcza na początku sezonu.

Krok łyżwowy to Pani największa bolączka?

- Trenowałam z panem Kmiecikiem, szkoleniowcem panczenistów, i będą efekty. To kwestia wybiegania i doświadczenia. Za kilka lat będę lepiej biegać łyżwą. Moja budowa ciała nie predysponuje do tego kroku. Musiałabym być wyższa i mieć potężne nogi albo być bardzo niska.

Horrorów nie lubię

Biegi narciarskie to w Polsce pustynia.

- Od 18. roku życia nie przegrałam z nikim. Dlatego nie startuję w kraju. Trener tak układa terminarz, by rywalizować za granicą.

Jak wygląda trening biegaczki?

- Cztery i pół godziny biegania dwa razy dziennie, na tętnie 160 uderzeń na minutę bez przerwy. Na rolkach, nartach, rowerze czy nogach. To nie jest nadzwyczajny wysiłek, jestem w stanie podczas treningu rozmawiać. Kwestia przyzwyczajenia.

Powiedziała Pani kiedyś: "Wstaję o 5 rano, a jak chcę poleniuchować, to o 6".

- Tak to wygląda. Wstawanie jest łatwe. Gorzej, że ponad 300 dni spędzamy za granicą. W domu w Kasinie jestem gościem. Spędzam w nim tylko trzy-cztery tygodnie w roku.

Jak wygląda Pani typowy dzień?

- Wstaję o piątej, do szóstej czytam książkę, piję kawę. Od 6 do 7.30 mam rozruch: truchtam lub ciągnę trenażery, są elementy gimnastyki. Po śniadaniu trening - w zależności od tego, czy to okres przygotowawczy, czy startowy - trwa od dwóch i pół do czterech godzin. Jestem w nieustannym ruchu. Pracuję nad wytrzymałością. Po obiedzie odpoczywam i wieczorem kolejny trening. Najczęściej na siłowni. Spać idę najpóźniej o 22.

Komputer, internet? Utrzymuje Pani kontakt ze światem?

- Nie jestem maniakiem komputerowym. Ale czasem oglądam jakąś komedię. Żadnych thrillerów czy horrorów, bo bałabym się potem rano biegać w ciemnościach. Naprawdę (śmiech). Nawet jak włączam telewizor i widzę, że zaczynają się zabijać - wyłączam. Co innego komórka. SMS-uję na potęgę. Rachunki mam spore, ale płacę sama.

Za czym Pani tęskni najbardziej?

- Na początku brakowało mi normalnego życia nastolatki: dyskoteki, piwa, zakupów. Nie znosiłam wyjeżdżać, miałam alergię na ciągłe pakowanie walizek. Teraz nauczyłam się, że są dwie osoby - Justyna , która jest na obozie, trenuje i startuje. I Justyna , która trzy tygodnie spędza w domu i wtedy ma czas, żeby pójść potańczyć. Kiedyś zdarzało się, że w trakcie sezonu prosto z dyskoteki chodziłam na trening i dopiero się kładłam.

Adam Małysz mówi, że nie wie, co by robił w życiu, gdyby nie skakał. A Pani?

- Zostałabym prawniczką. Jestem wygadana, buzia mi się nie zamyka. Gdziekolwiek by mnie rzuciło, dałabym sobie radę.

Niedawno powiedziała nam Pani, że "tak jak skoczkowie to my, biegacze, nie będziemy mieć nigdy".

- I dostałam za te słowa reprymendę. W związku mają uczulenie na słowo "skoczek" w moich ustach. My zresztą nie bywamy na zgrupowaniach razem ze skoczkami. Czasem się zdarzy, że mieszkamy w jednym hotelu na MŚ.

Tak było w 2005 r. w Oberstdorfie podczas MŚ. Ostatnio ma Pani lepsze wyniki niż Małysz.

- Z Adamem się nie porównuję. To instytucja sama w sobie. Jeśli porównuję biegaczy, to tylko z pozostałymi skoczkami. Czasem widzę, jak trener chodzi zdenerwowany. Pytam, o co chodzi. Nie chce mnie wtajemniczać, ale nie zmylą mnie jego wykręty. W końcu słyszę: "Znowu muszę użerać się o to, o tamto...". To boli. Jedni mają wszystko, my, powiedzmy, mniej. Na szczęście rozwiązana została sprawa transportu. Dostaliśmy auta i nie będziemy spóźniać się na zawody. Pomógł nam pasjonat biegów, ale to nie on powinien to robić.

Czego się życzy biegaczom przed sezonem? Połamania kijków?

- Tak, ale nie dosłownie (śmiech). Żeby narty jechały i by układało się, jak trzeba.

Jest Pani przesądna?

- Nie, choć mam rytuały przed startem. Chodzi raczej o relaks i rozluźnienie się. Nie mam talizmanu, lubię słuchać muzyki. Cher i zespół Cranberries to moje ulubione. Żadne tam "łubu-dubu". Bo "łubu-dubu" to będzie - mam nadzieję, w moim wykonaniu - na trasach.

Co przygotowaniach Justyny Kowalczyk mówi jej trener - czytaj tutaj ?

Copyright © Agora SA