Justyna Kowalczyk: Bałam się od dwóch dni tego, co się wydarzy, i niestety okazałam się złą wróżką. W momencie, o którym mówicie, zaczęły się zjazdy, a ja miałam bardzo źle przygotowane narty. Na zjazdach uciekła mi nie tylko pierwsza grupa, ale też druga i trzecia. Przykro mi bardzo. A z drugiej strony: czułam się dobrze, nawet trochę powalczyłam na końcu. Już na rozgrzewce wiedzieliśmy, co się dzieje, ale trener powiedział mi, że choćby nie wiem, co się działo, mam dobiec do końca. Walczyć, wytrzymać. Walczyłam. Aż się śmiałam do spikera, gdy krzyczał, że walczę.
- Nie oszukujmy się, na pewno z Therese bym nie wygrała, nie jestem Justyną sprzed dwóch lat. Nie analizowałam jeszcze dokładnie czasów, ale z tego, co widziałam, to pewnie biegłabym z tą pierwszą grupą. Nie wiadomo, co by było na tych ostatnich dziesięciu kilometrach, gdy szły ataki. Ale myślę, że przynajmniej te 20 km byłabym w czubie. Tym bardziej że biegło mi się bardzo dobrze. To wcale nie była taka trudna walka z samą sobą. Cierpiałam, to oczywiste, każdy cierpi na 30 km. Ale najgorsze było to, że nawet stojąc za kimś w torach, nawet za czterema dziewczynami, które przecierały tory, widziałam jak mi odjeżdżają. Fruuu. Amerykankę, z którą walczyłam potem na finiszu, wyprzedziłam na górze o 20 sekund. I nic z tej przewagi nie zostało na dole. Na początku biegu rzuciłam kilka mocnych słów do trenera. Trener mi powiedział, żebym siedziała cicho i dokończyła bieg. Ale nie było myśli, żeby zejść. Wiem, że od mistrzyń się wymaga, żeby biegły po mistrzostwo, ale ja wiem też, jak smakują biegi po przedostatnie miejsce. Chcę biegać dalej i dlatego takie dni jak dzisiaj trzeba przeżyć. Wziąć je na klatę. A klatę mam dość dobrą.
- Początek mistrzostw był świetny. Znakomite narty dostałam na sprint klasykiem. Były inne warunki, trochę bardziej zmrożony śnieg. Problem się zaczął od sztafety. Dzień później złe narty dostał Maciek Kreczmer, a dzisiaj była powtórka. Chłopcy nie znaleźli tego czegoś, czego potrzebowaliśmy.
- Na pewno nie będziemy zaraz po biegu podejmować brutalnych decyzji. Serwismenom też jest przykro. Widziałam Peepa Koidu za metą, nie trzeba było nic mówić. Widzieliście, co się działo z nartami Norweżek na 10 km. Serwismeni też mają dobre i złe dni. Mnie najbardziej widać, ale wszyscy jesteśmy drużyną.
- Kamień spadł mi z serca. Nie wiedziałam, czy tu przyjadę, nie wiedziałem, jak tu wystąpię, otarłam się o dwa medale, jeden z nich mam. Strasznie mi przykro z powodu trzydziestki, ale przecież świat się nie kończy. Patrząc z boku: nie jestem tak przygotowana jak bywałam przygotowana w poprzednich latach. Cuda się nie zdarzają. W tym sporcie trzeba swoje przebiec, a ja tego tym razem zrobić nie byłam w stanie. Bo nawet gdy już chciałam, to ciało nie wytrzymywało. A teraz Bieg Wazów, czyli 90 km pchania rękami. Tam już nie będzie tak ważne smarowanie, będzie jak na nartach łyżwowych.
- O to samo pytali mnie Norwegowie: czy mamy nową królową. Lekko Therese nie będzie, wiadomo, co potrafi Marit. Ale czas leci nieubłaganie. Myślę, że Charlotte Kalla po tym sezonie będzie mocniejsza psychicznie i będzie jej się biegało lepiej. Chyba ta zmiana warty rzeczywiście przyszła. Chcąc nie chcąc.
- Mam medal, robiłam od początku wszystko, żeby był. Mało zabrakło do drugiego, indywidualnego w sprincie. Gdyby był ten drugi, pewnie już bym na 30 km nie pobiegła. Trener mnie pytał wczoraj, czy chcę biec. Aż się oburzyłam: oczywiście. Ale z drugim medalem pewnie by mnie nie pytał, tylko w ogóle na trasę nie wypuścił. Ja się naprawdę cieszę z tych mistrzostw. Mam w sobie nadzieję na lepsze jutro.