MŚ w Falun. Brąz Kowalczyk i Jaśkowiec. Drużyna, czyli o przyciąganiu się różnic

Po koszmarnym wypadku na nartorolkach Sylwia Jaśkowiec wróciła do sportu. Brakowało jej adrenaliny i całej fizycznej martyrologii, która kibicom w kapciach jawi się jako szczyt katuszy. Gdyby nie ona, polska biegaczka wszech czasów Justyna Kowalczyk nie miałaby 13. medalu wielkich imprez.

Dziewczyny spierały się między sobą nawet w biurze prasowym. Choć obie uważały, że brąz jest sukcesem, Sylwia twierdziła, że wyższe miejsce było poza zasięgiem. Justyna, nie przestając się uśmiechać, zwróciła uwagę koleżance. Jej zdaniem srebro mogło być, tylko bała się, by to nie zabrzmiało jak wyrzut. W końcu to Sylwia kończyła sztafetę. To ona przegrała finisz ze Stiną Nilsson, jedną z najlepszych sprinterek świata. "Poczułam za plecami pociąg, który nadjeżdża. I byłam wobec niego bezsilna" - powiedziała.

Dla Justyny żaden niedościgniony pociąg nie istnieje, choć ten sezon był dla niej nieustanną lekcją pokory. Jedyne miejsce na podium Pucharu Świata zdobyła razem z Sylwią, w drużynowym sprincie. 12 medali wielkich imprez sprawiło jednak, iż Kowalczyk wierzy w siebie ślepo. I wierzy w Sylwię. Ta z kolei po to przystąpiła do teamu Justyny, po to oddała swój sportowy los w ręce Aleksandra Wierietielnego, by przeskoczyć próg niewiary, uciec przed trapiącym ją zwątpieniem.

Kiedy leczyła się po wypadku, rywalki jej uciekły. Sama mówiła, że straciła tyle czasu, iż pościg wydawał się bezsensowny. Człowiek powinien mieć siłę spełniać marzenia, chociaż porwać się na to. Być może Sylwii potrzebny był do tego impuls kogoś ze znacznie większym ego?

Kowalczyk mówiła: "obie jesteśmy dobre dziewczyny, tylko zupełnie inaczej wychowane". Justyna nie kryje swojej emocjonalności, mówi, że czasem ją ona wpędza w przepaści, a czasem wynosi na szczyty. Jej kariera to nieustanne bycie na świeczniku. A na świeczniku nie tylko jest gorąco, ale człowiek bardzo rzuca się w oczy. Stąd nie ma chwili spokoju, cała Polska debatuje, co powinna, co nie, a część ludzi sugeruje, że odkąd przestała kroczyć od zwycięstwa do zwycięstwa - rozmienia się na drobne.

W przekornej duszy Kowalczyk budzi to głęboki sprzeciw. Tak jakby chciała trwać w zawodowym peletonie ze zwykłej, ludzkiej zawziętości i przekory. "Pociąg Justyna jedzie dalej" - mówiła. Czy się to komuś podoba, czy nie. O sobie będzie decydowała sama. Jest już w końcu od paru lat pełnoletnia. Skoro w pospolitym świecie nikt nikogo na emeryturę na siłę nie wysyła, dlaczego ona miałaby pozwolić sobą kierować?

Cieszy się, że zdobyła 13. medal, ale jeszcze bardziej, że pomogła Sylwii zdobyć pierwszy. To dowód, że różnice i niezgodności charakteru są w profesjonalnym sporcie totalną fikcją. Jak się chce zwyciężać, trzeba uczynić drużynę silniejszą. To jest jak powóz z parą koni - jeśli nie ciągną w jedną stronę, to albo tkwią w miejscu, albo jadą same, nie wiedząc gdzie.

Tymczasem Kowalczyk i Jaśkowiec wiedziały, gdzie jest ich meta. I niech im ktoś teraz powie, że marzenia to mrzonki. Nawet bez tego medalu ich przypadek godny jest przestudiowania. O przeciwnościach, które się przyciągają, fizycy zapisali opasłe tomy.

Na konferencji prasowej Sylwia powiedziała, że ma dość dramatów w życiu. Że chce, żeby wszystko było teraz prostsze. Myśli o kolejnych sukcesach, zapewne także bez pomocy Justyny. A Justyna twierdzi, że teraz już nie pozostawiła wyboru prezesowi PZN. Ona ma swoją życiową ideę - walczy o trasy do biegania na nartorolkach. Gdybyśmy takie mieli, Sylwia nigdy nie znalazłaby się na drodze autobusu. Uniknęłaby ciężkiego wypadku, po którym dwa lata walczyła o powrót do sportu. Jak widać, zarówno ich wspólne, jak i osobne wysiłki spina całkiem spójna i logiczna klamra.

Zobacz wideo

śliczna Miss Podhala w kadrze na Falun [ZDJĘCIA]

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.