MŚ w narciarstwie. Wierietielny po sztafecie: Spokoju nie będzie. Przed sobotą pojawią się nerwy

Na trasie była lekkość, pod stopami dobrze posmarowane narty, na twarzy za metą uśmiech i spokój. Justyna Kowalczyk w niesamowitym tempie przebiegła pięciokilometrową pętlę na drugiej zmianie sztafety. W sobotę bieg na 30 km, też klasykiem

Polski ekspres ruszył na trasę po Kornelii Kubińskiej. Z dziesiątego miejsca, z 37-sekundową stratą do prowadzącej Norweżki Therese Johaug, mistrzyni świata z Val di Fiemme na 10 km łyżwą i wicemistrzyni w biegu łączonym. - Wszystko, czego od tego biegu oczekiwaliśmy, dostaliśmy - opowiadał trener Aleksander Wierietielny. - Justyna miała poczuć pod stopami dobrze pracujące narty. Ustaliliśmy, że pierwszą rundę pokona wolniej, drugą szybciej. Wyszło odwrotnie, ale pobiegła dobrze.

To była zupełnie inna zawodniczka niż ta, którą oglądaliśmy w biegu łączonym na części klasycznej. Wtedy biegła ciężko, każdy ruch kosztował ją mnóstwo energii. Teraz była leciutka jak piórko, dystans do Johaug zmniejszał się z każdą sekundą. Po niecałych dwóch kilometrach Polka już była daleko przed innymi rywalkami. Norweżkę dopadła na stadionie i w połowie dystansu polska sztafeta prowadziła. Nad trzecimi Szwedkami przewaga urosła do prawie 45 sekund. Nad pozostałymi o ponad minutę. To tylko pokazuje, jak fantastycznie pobiegła Kowalczyk. Aż nawet norwescy dziennikarze cmoknęli z zachwytu i pokiwali głowami z uznaniem.

- Dla mnie nie było ważne, jak pobiegnę w porównaniu z innymi zawodniczkami. Biegłam swoim tempem, nie patrzyłam, kto jest za mną, kto przede mną. Liczyło się tylko to, co zrobię dla drużyny. Jestem bardzo zadowolona, że potrafiłam dać z siebie wszystko - mówiła za metą Justyna, która wymieniła wiele uprzejmości z Johaug. Pogratulowała jej wygranej na 10 km, w odpowiedzi usłyszała "really good race". - Moja forma jest taka sama, jak tydzień, dwa czy trzy tygodnie temu. Dokładnie taka sama będzie za tydzień. O to się nie obawiałam. Fajnie, że w końcu narty jechały tak, jak chcieliśmy. Poukładało nam się ze wszystkich stron.

Pogoda w Val di Fiemme wreszcie zrobiła się taka, jaką Justyna uwielbia. Było osiem stopni powyżej zera, temperatura śniegu ledwo przekroczyła zero stopni. - Prognozy są takie, że w sobotę będzie identycznie - mówił trener Wierietielny. - Justyna biegła na klistrach, czyli ciekłych smarach. W biegu łączonym, gdy różnica temperatury powietrza i śniegu była niższa, startowała na twardych smarach. A to jest wielka różnica. Justyna lubi klistrową pogodę, a nasi estońscy serwismeni potrafią przygotować narty. Nie ma takiej loterii jak przy temperaturze zero stopni i padającym śniegu. Wtedy nie liczą się forma i umiejętności, tylko szczęście. W takich warunkach, jakie były we czwartek, wszyscy mają dobrze posmarowane narty i w czołówce jest ten, kto dobrze się przygotował do mistrzostw, a nie ten, kto miał więcej szczęścia.

- Smarowanie zawsze jest ważne, w naszej dyscyplinie to 50, jeśli nawet nie 70 procent sukcesu - dodała Justyna. - W środowym biegu mężczyzn na 15 km łyżwą smarowanie decydowało o medalach. Najlepszy z Rosjan, którzy są dobrze przygotowani, był dopiero 27. A przecież to łyżwa i teoretycznie tak wielkiej różnicy w smarowaniu jaka jest w klasyku być nie powinno.

Zobacz wideo

Oddech ulgi widać było nie tylko po Kowalczyk i trenerze. Estoński serwismen Peep Koidu odpowiada za to, by zaraz za metą wziąć od Justyny startowe narty i kijki, a dać plecak rzeczami do przebrania i ciepłą kurtkę. Za metą Kowalczyk nerwowo wypatrywała Koidu, który gdzieś zniknął. Estończyk z wrażenia zabrał plecak i kurtkę z miejsca, gdzie powinny czekać na Polkę i zniknął. Szybko jednak się zorientował i przybiegł z uśmiechem, który rzadko gości na jego twarzy. Widać, że po raz pierwszy na tych mistrzostwach wszyscy w ekipie Justyny byli zadowoleni i wreszcie mieli poczucie dobrze wykonanej pracy. Od początku do końca. - Na Tour de Ski Justynie też zdarzało się odrabiać takie straty do Johaug. Miewa takie wpadki - uśmiechał się trener.

- Trenerze, po tym biegu wróciła pewność? - Justyna cały czas jest pewna siebie, tylko nie zawsze ma szczęście.

- Wrócił spokój? - Spokoju nie będzie. Przed sobotnim biegiem na pewno pojawią się nerwy. 30 km to nie pięć. Trzeba będzie mocno walczyć.

Na pewno też wróciła nadzieja na bardzo dobry występ - w sobotę wszystko powinno ułożyć się dla Kowalczyk. Pobiegnie po pięciokilometrowej pętli, którą zna tak dobrze jak chyba żadną na świecie. Co roku startuje na niej przedostatniego dnia Tour de Ski. Wtedy do pokonania jest 10 km. Od trzech lat, obojętnie kto próbuje dotrzymać jej kroku, nie wytrzymuje tempa Polki i przegrywa.

Nim Kowalczyk ruszy na trasę w sobotę o 12.15, w piątek będzie miała lekki trening na trasie (przed południem) i trucht po południu. Wieczorem będzie przedbiegowa odprawa taktyczna z trenerami i serwismenami (zostanie ustalone, kto i gdzie stoi na trasie oraz taktyka na bieg). Potem sen i zaraz po południu wyścig. Oby znowu wszystko zagrało tak, jak we czwartek.

Więcej o:
Copyright © Agora SA