MŚ w narciarstwie klasycznym. Justyna nie biegnie po złoto

Trener Aleksander Wierietielny: - Dlaczego nie wystartowała na 10 km? Bo to Justyna Kowalczyk. Wszyscy czekają wyłącznie na jej medale. Czwarte czy piąte miejsca są traktowane jak porażki. Może nawet zmieściłaby się na podium, ale cena byłaby bardzo wysoka

Od czwartku trener Justyny Kowalczyk przypominał gradową chmurę, tak naładowaną elektrycznie, że gdyby zbliżyć do niego rozładowanego laptopa, to wskaźnik baterii natychmiast zaświeciłby się na zielono.

Wierietielny przeżywał błąd Justyny, która upadła w finale sprintu i straciła medal. Nie chciał rozmawiać. Zza kierownicy samochodu rzucił tylko, że MŚ w Val di Fiemme mogą się skończyć tak samo jak MŚ w Sapporo w 2007 roku - Kowalczyk pojechała tam po medale, też popełniła błąd w sprincie, później się rozchorowała i wyjechała z niczym.

Po sobotnim biegu łączonym, w którym Polka nie miała szans z Norweżkami, Wierietielny znów był oszczędny w słowach, mówił z zaciśniętymi ustami. Przed wtorkowym treningiem zobaczył dziennikarzy rozmawiających z Kowalczyk i... natychmiast wygonił zawodniczkę na trasę. - Chcesz się zaziębić? - zapytał i Justyny już przy nas nie było.

Zastąpił ją trener. Rozmowa się nie kleiła. Po pytaniu, czy już jest spokojniej, lepiej, Wierietielny odparł: "Nie jesteśmy z żelaza, każdy człowiek ma nerwy, a spokojnie będzie dopiero na emeryturze". Dziennikarze zareagowali śmiechem, zapadła chwila ciszy. Aż nagle coś w nim pękło.

Wierietielny zaczął mówić: - Wiecie, dlaczego nie wystartowała w biegu na 10 km techniką dowolną? Bo to Justyna Kowalczyk. Nie tyle ona, ile wszyscy - kibice i dziennikarze - czekają wyłącznie na medale. Czwarte czy piąte miejsca nikogo nie interesują, są traktowane jak porażki. Wiem, że na 10 km walczyłaby bardzo mocno, może nawet zmieściłaby się na podium. Szanse były spore, ale cena zmęczenia, jaką by zapłaciła, byłaby bardzo wysoka. Dlatego wolałem, żeby przygotowała się do czwartkowej sztafety i sobotniego biegu na 30 km klasykiem.

- Kilka dni temu usłyszałem w "Wiadomościach" zapowiedź spikera: "Jutro Justyna biegnie po złoty medal" - mówił trener. - Nie powiem, co pomyślałem o nim. To było niepotrzebne. Kto pracuje w sporcie, zajmuje się nim i interesuje, wie, że takich rzeczy nie wolno mówić przed startem. Zdarza się, że stuprocentowi faworyci - a taką była i jest w Val di Fiemme Justyna - wyjeżdżają z zawodów nie tylko bez medali, ale nawet na dalekich miejscach.

- Justyna jest przygotowana tak dobrze, że powinna startować tutaj w każdym indywidualnym biegu i w każdym stać ją na medal. Na tyle ją znam, że mogę to powiedzieć - ciągnął Wierietielny. - Ale sprint skończył się wielką traumą. Zmęczenie fizyczne nie osłabia człowieka tak jak psychiczne. Gehenna, którą przeżywała przez następne dwa dni, prawie ją zniszczyła. Wiecie, co znaczy nie przespać nocy? Przepłakać je? Możecie tego nie zrozumieć, bo nie przeżyliście wysiłku, którego ona doświadczała przez ostatnie dziesięć lat. Musiała pilnować formy, trzymać dietę, żeby była tak szczupła jak teraz, i dzięki temu szybko biegać stylem klasycznym.

- Mam nadzieję, że do soboty wróci spokój. To, że Justyna jest cały czas uśmiechnięta i wszędzie pokazuje zęby, nie znaczy, że o wszystkim zapomniała. Nie zapomni tego sprintu do końca sportowej kariery. A i później będzie pamiętała - mówił trener, który pracuje z Kowalczyk od ponad 12 lat. - Ten upadek i finałowa gonitwa za rywalkami kosztowały ją tyle energii, że była zmęczona podczas sobotniego biegu łączonego. Odkąd w nich startuje, nigdy nie zdarzyło się, by na zmianę nart przybiegła z grupą aż dziesięciu innych zawodniczek. Tempo nie było szaleńcze, tylko Justynie tak się wydawało, bo była zmęczona. Na szóstym kilometrze klasyka spytałem ją, jak się czuje. Pokręciła głową, że jest źle. Wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Dlatego byłem zdziwiony, jak walczyła na łyżwie. Umierała, ale biegła. Gdyby tamtego dnia choć trochę odpuściła albo gdyby zabrakło jej sportowej ambicji, to mogła skończyć dziesiąta, piętnasta albo i dwudziesta. A była tylko za czterema Norweżkami.

Dlatego Kowalczyk nie wystartowała na 10 km łyżwą. Decyzję podjęła wspólnie z trenerem. - Szkoda mi tego biegu, jesteśmy na mistrzostwach świata, ale rozumiem argumenty trenera. Nie musiał mnie długo przekonywać. Mam do niego 100 proc. zaufania - mówiła biegaczka. - Nie słyszałam, aby rywalki były zaskoczone moją nieobecnością. Inni mogą odpuszczać trzy czwarte sezonu, to ja mogę odpuścić jeden start. Sprintu na pewno nie zapomnę, mam dobrą pamięć. W sporcie bywają lepsze i gorsze chwile. Sprint był dla mnie tą złą. Bieg łączony pobiegłam na miarę możliwości. W czwartek pobiegnę na drugiej zmianie sztafety. To będzie doskonały trening po tygodniu takiego... nie wiadomo czego. Powalczę z całych sił. Dziewczyny fajnie biegają i mamy szansę na dobry wynik. Czuję się dobrze, kaszel ustąpił.

Bieg na 10 km łyżwą Kowalczyk obejrzała w pokoju apartamentu, który wynajmują z trenerem. Na stadion nie poszła ze względu na zdrowie. W telewizji zobaczyła, jak Therese Johaug w wielkim stylu odbiera tytuł mistrzyni świata 33-letniej Marit Bjorgen. Młodsza o osiem lat blondynka była szybsza o ponad 10 sekund i na mecie szalała z radości. To jej drugi w życiu złoty medal MŚ w starcie indywidualnym - dwa lata temu w Oslo wygrała 30 km łyżwą - i kolejne na mistrzostwach podwójne zwycięstwo Norweżek. Mają za sobą kolejny wspaniały dzień.

- Ale dla nas te mistrzostwa jeszcze nie są stracone - podsumował trener Wierietielny.

- To jak mamy zapowiedzieć sobotni start na 30 km klasykiem, żeby znowu nie było na nas? - spytaliśmy na koniec.

- Nic nie jest na was. To wasza praca, piszcie i zapowiadajcie, jak uważacie. Ale pamiętajcie, że to jest sport, i nie mówcie głupot, że Justyna biegnie po złoty medal.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.