Polscy bobsleiści marzą o miejscu w pierwszej 15

Po pierwsze, ważący 250 kg bob trzeba porządnie rozpędzić. Po drugie, zdążyć do niego wskoczyć, bo będzie dyskwalifikacja i wstyd. Po trzecie, pędząc prawie 150 km/h, za wszelką cenę unikać wywrotki. - Lód potrafi parzyć jak ogień. Człowiek czuje się, jakby go przypiekano żelazem. Mamy na ciele pamiątki po takich wypadkach - opowiadają polscy bobsleiści

Polscy bobsleiści marzą o miejscu w pierwszej 15

Po pierwsze, ważący 250 kg bob trzeba porządnie rozpędzić. Po drugie, zdążyć do niego wskoczyć, bo będzie dyskwalifikacja i wstyd. Po trzecie, pędząc prawie 150 km/h, za wszelką cenę unikać wywrotki. - Lód potrafi parzyć jak ogień. Człowiek czuje się, jakby go przypiekano żelazem. Mamy na ciele pamiątki po takich wypadkach - opowiadają polscy bobsleiści

Tuż przed startem zawodnicy wstawiają półokrągłe (nie naostrzone) płozy bobsleja w koleiny. Mobilizują się, pokrzykując na siebie. Pierwszy stoi pilot, ostatni hamulcowy, który na raz, z plaśnięciem, kładzie ręce na uchwytach. Na dwa - jego gest powtarza trzech pozostałych załogantów. Pilot zamyka plastikową przyłbicę kasku. Wszystko w rytmie, w tempie. Na trzeci sygnał ruszają do biegu. - Bob, bob, bob! - krzyczą widzowie, a załoga rozpędza pojazd...

Cztery palce jednej ręki

- Start jest krótki, ale bardzo ciężki. Zawodnicy biegną wprawdzie tylko przez około 40 metrów, ale pchają 250-kilogramowy stalowy bolid. Kiedy po niecałych dwóch minutach ślizgu na dole wychodzą z boba, są tak wykończeni, że ledwo trzymają się na nogach - opowiada trener polskiej czwórki, były olimpijczyk z igrzysk w 1964 r. w Innsbrucku saneczkarstwie (10. miejsce) Andrzej Żyła.

Kiedy bobslej zbliża się do pierwszego wirażu, do pojazdu wskakuje pilot. Za nim reszta załogi. Nie może się spóźnić. Jeśli któryś nie zdąży wskoczyć, załoga zostaje zdyskwalifikowana. - Załoga musi być bardzo zgrana, współpracować jak cztery palce u jednej ręki. Ważne jest, żeby wskoczyć do boba płynnie, nie rozchwiać go przy tym - mówi hamulcowy naszej olimpijskiej załogi Tomasz Gatka ze Śnieżki Karpacz.

Bywa też, że bob owszem, zjeżdża w dół, ale cała załoga zostaje na górze. Żeby uniknąć podobnych niespodzianek i nie poślizgnąć się na lodzie, zawodnicy zakładają buty z kolcami - jak lekkoatletyczni sprinterzy. Do buta bobsleisty przyczepionych jest 475 kolców. Pozwala to im rozpędzić na starcie bob do maksymalnej prędkości 50-60 km/h.

Tańce czarowników

Gdy bob pędzi torem, pracuje już tylko pilot. - Musi się zachowywać trochę jak kierowca samochodu, tylko zamiast kierownicy ma dwie stalowe, bardzo czułe linki sprzężone z płozami. Byle błąd i traci kontrolę nad pojazdem - opowiada Andrzej Żyła.

Tylko pilot patrzy na trasę. Reszta załogi siedzi skulona wewnątrz i czeka "aż to wszystko się skończy". - Nie widzimy trasy, ale czujemy w brzuchach każdy jej centymetr. Jeśli pilot popełni najmniejszy nawet błąd wiemy o tym w tym samym momencie. Nie odzywamy się do siebie, bo i tak nikt niczego by nie usłyszał w tym potwornym hałasie - opowiada Gatka. - To jeszcze jeden powód, że załoga musi być zgrana, zakumplowana. Składamy przecież nasz los w ręce pilota. Musimy ufać mu bezgranicznie.

Jeśli pilot spóźni się ze skrętem, jeśli płoza złapie śnieg to koniec, pędzący 140-150 km/h bob kładzie się na bok. - Na szczęście współczesne tory są tak wyprofilowane, że bolidom ciężko z nich wypaść, ale całkiem niedawno często się jeszcze zdarzało. Albo na przykład waliły w betonową ścianę. Przed laty bobsleje cieszyły się olbrzymim zainteresowaniem, bo większość ludzi przychodziła dla efektownych wypadków.

Toteż przed zawodami trenerzy i piloci załóg na tor wchodzą, żeby mu się dokładnie przyjrzeć. Nie szkodzi, że startują na nim po raz setny, wszystko się zmienia co sezon. Wolno stąpając pod górkę po śliskim lodzie uważnie oglądają wiraże. Pilot staje przed nim z zamkniętymi oczami i markuje przejazd. Pomaga sobie rozłożonymi rękami. Jeżeli zakręt ma 360 stopni, kręci w miejscu piruety. Wygląda to jak taniec czarowników. Im trudniejszy tor, tym taniec trenerów jest intensywniejszy i bardziej szalony.

Grabie w lód

Gdy bob jest już na mecie, z odrętwienia budzi się hamulcowy, który teraz musi w idealnym momencie wyhamować bolid, zaciągając dźwignię, której końcówka, przypominająca grabie wbija się w lód. Nie za wcześnie, żeby nie stracić cennych sekund, ale i nie za późno, żeby nie przebić ściany na końcu. - Różnie bywa. Ostatnio przewróciło nas na trasie, ale potem w pewnym momencie znów postawiło na płozy i nie bardzo wiedziałem w którym miejscu jesteśmy i kiedy hamować. Ale wszystko się dobrze skończyło - opowiada Gatka.

Bobsleje to nie zabawa dla nastolatków. - Zawodnik uznawany jest za juniora od 18 do 26 roku życia - z powodu ryzyka niepełnoletnia osoba nie może liczyć na otrzymanie licencji - tłumaczy Żyła. Największe sukcesy odnoszą piloci po trzydziestce, bowiem doświadczenie jest tu jednym z największych atutów. Dlatego też jednym z największych faworytów do złota w Salt Lake City jest pilot niemieckiej czwórki Christoph Langen, który po igrzyskach skończy 50. lat.

Każdy z zawodników to wielkie chłopisko o rozrośniętych udach. Prawdziwi atleci - pół kulturyści, ale i pół sprinterzy. Prawie wszyscy z nich to byli lekkoatleci, bo właśnie wśród nich trener Żyła rekrutuje chętnych do tego sportu.

- Tak było ze mną. Skakałem w dal, jako junior miałem wyniki, ale jako senior stanąłem w miejscu. Uznałem, że albo trzeba zmienić klub i trenera albo dyscyplinę. Szczęśliwie przyszła propozycja z bobslejów. Początek średni - dwie wywrotki, ale od razu wiedziałem, że to jest to. Poczułem adrenalinkę i już nie mógłbym się wziąć za co innego. Chociaż pieniędzy nie ma z tego dużych. Rodziny już się utrzymać-mówi Tomasz Gatka.

Waga bobsleja z załogą nie może przekroczyć 630 kg. Ale nasza załoga nie będzie miała z tym kłopotu. - Pilot, Tomek Żyła , waży 98 kg, Tomek Gatka i Krzysztof Sieńko w granicach 85, natomiast Dawid Kupczyk 88 kg. Grzegorz Gryczka - rezerwowy na wypadek kontuzji któregoś z kolegów, waży sporo, bo tylko o jeden kilogram mniej od pilota -wylicza Andrzej Żyła.

Modlitwa o mróz

Tak jak narciarzom życzy się na szczęście połamania nart tak bobsleistom - połamania płóz. Trener Żyła prosi jednak o inny zestaw życzeń. - Zabieramy do Salt Lake City tylko trzy pary płóz, w tym jedne treningowe. Jedne na mróz od pół stopnia do minus 3,5 stopnia Celsjusza oraz od poniżej pięciu stopni mrozu. Nie mamy za to płóz na plusowe temperatury, modlimy się więc, żeby takich nie było, wtedy będziemy mieli szanse na dobry wynik. Jeśli będzie ciepło - to klapa. Ale w czwórce i tak mamy lepiej niż w dwójce. Dwójka ma tylko jedne płozy. Wszyscy trenerzy przed zawodami obchodzą tor i sprawdzają jego temperaturę, tylko ja nie muszę się w to bawić - wzdycha trener Żyła.

Także polski bob znacznie obiega klasą poziomem od sprzetu jakim dysponują rywale i to nie tylko Amerykanie, którzy przy produkcji bobsleja korzystają z kosmicznych technologii NASA. Polacy wystartują na 1,5-letnim bobie, wartym około 34 tysiące euro. Światowa czołówka startuje na sprzęcie, za średnio 80 tys euro.

- Co to oznacza? Ostatnio podczas Pucharu Świata w Cortinie d'Ampezzo mieliśmy na starcie 10. czas popychu. Do pierwszego pomiaru czasu na trasie nasz pilot jechał perfekcyjnie, ani razu nie zahaczył o śnieg i co? Na pomiarze mieliśmy 0,5 sek straty do pierwszego - to całe wieki! - złości się Tomasz Gatka.

Z braku pieniędzy w Polsce nie dziś ma toru bobslejowego. - Za drogo. Na wybudowanie sztucznie mrożonego toru potrzeba 30 milionów dolarów - wyjaśnia trener polskich bobsleistów. - Dlatego w Polsce trenuje tylko kilkunastu zawodników. Nie staramy się zresztą o werbowanie kolejnych, bo nie ma sprzętu. Nowi nie mieliby na czym jeździć.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.