Polubiłam duże prędkości - ostatni wywiad z Régine Cavagnoud

Nasz korespondent rozmawiał ze zmarła w środę Régine Cavagnoud w ubiegłym tygodniu, na kilka dni przed inaugurującym Puchar Świata slalomem gigantem w Sölden.

Polubiłam duże prędkości - ostatni wywiad z Régine Cavagnoud

Nasz korespondent rozmawiał ze zmarła w środę Régine Cavagnoud w ubiegłym tygodniu, na kilka dni przed inaugurującym Puchar Świata slalomem gigantem w Sölden.

Wywiad z nią chcieliśmy opublikować w "Gazecie" na początku grudnia, przy okazji pierwszego tej zimy supergiganta - konkurencji, w której Cavagnoud zdobyła w ubiegłym roku wszystkie laury - mistrzostwo i Puchar Świata.

Régine, tego lata z powodu kontuzji nie miałaś zbyt wiele czasu na trenowanie. W jakiej jesteś więc formie?

- To fakt, że z sierpniowego zgrupowania w Chile do Francji musiałam wrócić dużo szybciej niż moje koleżanki z ekipy. W Portillo upadłam na tyle pechowo, że naderwałam sobie więzadła w stawie skokowym lewej nogi i potłukłam plecy. Ale to wszystko jest już zagojone i od kilku tygodni znowu mogę intensywnie trenować. I tym lepiej, bo jazda na nartach sprawia mi coraz większą przyjemność i satysfakcję.

Jesteś jednak narciarką, która w swej karierze miała rekordową chyba ilość kontuzji. Czy podczas tych 15 lat nigdy nie miałaś ochoty powiedzieć: "Stop, rzucam ten sport"?

Oj, rzeczywiście było czasem bardzo ciężko. Ja sama nie jestem już w stanie policzyć wszystkich moich dotychczasowych kontuzji. Mimo to - poza jednym chyba wyjątkiem - nie miałam momentu zwątpienia, takiego, w którym naprawdę chciałabym cisnąć nartami o ścianę. Przeciwnie - zawsze, gdy byłam przykuta do łóżka, z niecierpliwością myślałam o chwili, w której będę mogła ponownie stanąć na stoku. O przerwaniu kariery pomyślałam tylko jeden jedyny raz - po upadku w biegu zjazdowym podczas igrzysk w Lillehammer. Uszkodziłam sobie wtedy kręgi szyjne. Obwiniałam się, że przestałam robić postępy, a nawet, że jeżdżę coraz gorzej... Bardzo pomógł mi wówczas mój trener Jean-Philippe Vulliet. Rozmawiając z nim, zdałam sobie sprawę, że po prostu boję się prędkości, że strach mnie blokuje. I razem udało się nam ten strach pokonać. Stałam się tak odważna, że zaczęłam ponownie startować mimo nie do końca wyleczonej kontuzji. Jeździłam z usztywniającym kołnierzem na szyi! Gdy teraz patrzę wstecz, to wyraźnie widzę, że ten 1994 rok był dla mnie rokiem przełomowym.

Drugą taką ważną dla Ciebie datą jest na pewno rok 2000. Nagle zaczęłaś seryjnie wygrywać. W supergigancie nie miałaś sobie równych. Co się takiego stało?

- Nie, nie, to wcale nie było takie nagłe. Już w styczniu 1999 roku wygrałam pucharowy bieg zjazdowy, i to nie byle jaki, bo w Cortina d'Ampezzo. Było to bardzo ważne zarówno dla mnie, jak i dla moich koleżanek z ekipy i dla trenerów. To było przecież pierwsze zwycięstwo francuskiej narciarki w tej konkurencji od 16 lat! No ale zaraz potem była ta nieszczęsna kontuzja kolana podczas mistrzostw świata w Vail - musiałam poddać się operacji, przez kilka miesięcy nie wolno było mi nawet myśleć o nartach. Strasznie się z tego powodu męczyłam. I potwornie się w sobie zawzięłam. Pomyślałam, że nie pozwolę na to, aby głupi upadek przeszkodził mi akurat w momencie, gdy zaczynam być naprawdę dobra. Więc gdy tylko lekarze pozwolili mi na wznowienie treningów, zabrałam się do nich z podwojoną energią. I miałam rację - zimę 1999/2000 zakończyłam na trzecim miejscu w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata! Ubiegły sezon zaskoczył jednak nawet mnie samą - nie spodziewałam się, że mogę wygrać tak wiele razy z rzędu, że będę miała aż taką przewagę nad rywalkami. Złoty medal na mistrzostwach świata w Sankt Anton był jak wiśnia na torcie. Spełniły się wszystkie moje marzenia! Ale fakt, że pracowałam na to wiele lat.

Wielu zawodników twierdzi, że z nart wyżyć jest bardzo trudno. Czy Ty jako mistrzyni świata możesz sobie już pozwolić na to, aby nie myśleć o pieniądzach?

- To prawda, że finansowa strona narciarstwa nie jest różowa. Młodzi zawodnicy, jeśli nie mają bogatych rodziców, muszą się naprawdę sporo nachodzić, żeby znaleźć sponsorów. Aby móc żyć tylko i wyłącznie z narciarstwa, trzeba być wśród 15 najlepszych na świecie w danej dyscyplinie. Żeby zaś móc żyć zupełnie bez finansowych zmartwień, trzeba być w pierwszej piątce. Tak więc łatwo zgadnąć, że ja od dwóch, trzech lat żyję z nart zupełnie przyzwoicie. Ale oczywiście nie można nas porównywać do gwiazd tenisa czy piłki nożnej. Palce obu rąk spokojnie wystarczą, aby policzyć narciarskich milionerów.

Czy od czasu, gdy odnosisz sukcesy, pozwoliłaś sobie na jakieś szaleństwo?

- Niektórzy szaleństwem nazywają mój motocykl. Fakt, że ma silnik o pojemności 1000 cm! To dowód, że polubiłam duże prędkości. Szaleństw finansowych zaś nie wyczyniam. Muszę myśleć o tym, że mam już ponad 31 lat i kariera sportowca wkrótce się skończy...

No właśnie, czy już wiesz, kiedy odejdziesz na sportową emeryturę?

- Pewnie już niedługo. Ale czy będzie to po tym sezonie, czy trochę później, tego jeszcze nie wiem. Po ubiegłorocznych sukcesach podchodzę do nart na większym luzie. Już się tak nie stresuję, niczego nikomu nie muszę już udowadniać. Jeżdżę, bo sprawia mi to olbrzymią przyjemność. Dlatego też nie skupiam całej swej uwagi na zbliżających się igrzyskach. Oczywiście, że chciałabym zdobyć tam medal - tak samo, jak chciałabym ponownie zdobyć Puchar w supergigancie. I właściwie czemu też nie powalczyć o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej? Byłoby fajnie! I jeszcze wygrać zjazd w Cortina d'Ampezzo, byłby to mój piąty sukces na tamtej trasie - pobiłabym rekord! Tak więc planów i marzeń nie brakuje. Co jest jednak wspaniałe, po raz pierwszy w karierze nie towarzyszy mi żaden stres, żadna presja. Myślę po prostu o najbliższych zawodach, o tym, jak się do nich najlepiej przygotować i jak czerpać przy tym najwięcej przyjemności! I jestem naprawdę szczęśliwa, że rozpoczyna się sezon!

Rozmawiał Tomasz Surdel

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.