Adam Małysz dla Gazety: Warto mieć marzenia

Kiedyś na skoczni podszedł do mnie Espen Bredesen i powiedział: "Jesteś wielki, ale byłbyś jeszcze większy, gdybyś się nauczył odmawiać". Postanowiłem się uczyć, ale nie za bardzo to jednak idzie. Do dziś, gdy odmówię komuś zdjęcia czy autografu, serce mnie boli - mówi "Gazecie" Adam Małysz.

Robert Błoński, Dariusz Wołowski: Budzi się Pan czasem z uczuciem, że ostatnie dwa i pół roku to tylko sen?

Adam Małysz: Nie. Ale dość często budzę się i nie wiem, gdzie jestem i co robię w tym miejscu. Potrzebuję chwili, by wróciła świadomość.

Podobno ostatnio śniło się Panu zwycięstwo?

- Miałem sen, że skakałem bardzo daleko i wygrałem zawody. Ale nawet nie pamiętam, jaka to była skocznia. Często miałem też takie sny, że skacząc w Wiśle na 40-metrowej skoczni, wylądowałem na torach kolejowych albo w centrum miasta na parkingu. A kiedy jeszcze rosłem, miałem takie koszmary, że schodziłem po schodach i nagle spadałem w jakąś czarną dziurę i nie mogłem dostać do dna. Bardzo różne były te sny.

Lubi Pan jeszcze skakanie na nartach?

- Trudno mi mówić, bo mam bardzo dużo tych skoków na co dzień. Głód zawodów jakiś jest, ale jeśli Puchar Świata miałby się zacząć miesiąc później, jakoś nie sprawiałoby mi to różnicy.

Kiedyś powiedział Pan: "Nie wiem, czym byłyby skoki beze mnie, ale często się zastanawiam, kim byłbym ja bez skoków".

- Miałem być mechanikiem samochodowym, a zostałem blacharzem, więc czasem los sprawia nam figle. Myślę, że to wszystko już jest zapisane u góry i każdy ma tam coś zapisanego. I to, co się ma stać, to się stanie, i już się tego nie zmieni.

Ma Pan za sobą trzy lata małyszomanii. Daje się żyć?

- Czasem jest mi z tym bardzo trudno i zastanawiam się, kiedy to się skończy. Nawet latem ludzie stoją przed domem i zaglądają w okna. Wyciągają lornetki, aparaty, kamery i komentują. Dlatego nie mamy w ogóle życia.

A rodzina nie mówi: "Adam, rzuć to skakanie, bo nie możemy spokojnie żyć"?

- Nie. Myślę, że rodzina również żyje tymi skokami. I wie dobrze o tym, że póki mam swoją chwilę, muszę ją wykorzystać. Bo po to trenowałem 20 lat, żeby móc osiągnąć sukces. Wiem, że nie przychodzi łatwo, doświadczyłem tego przez te ostatnie lata, i rodzina mnie wspiera. Muszę się spełnić do końca. Żeby być zadowolonym z tego, że wykorzystałem swój czas na maksa.

Czy miał Pan jeden dzień w ciągu tych ostatnich trzech lat, kiedy nikt nie poprosił o autograf?

- Nie wiem, naprawdę nie wiem. Chyba był, ale jak nie wychodziłem z domu. To możliwe.

A zdarzyło się, że gdzieś ludzie Pana nie poznawali?

- Tak. I to ostatnio, kiedy ufarbowałem sobie włosy. Ale wydało się jak gazety o tym napisały...

Adam Małysz zbudował dom, posadził drzewa. Teraz będzie pytanie: co z synem?

- W ostatnim czasie wszyscy ludzie się uwzięli i pytają mnie lub żonę, kiedy będzie ten syn. Mam kochaną córeczkę i to mi na razie wystarczy. Żona się jeszcze uczy. Na pewno byłoby jej ciężko przerywać znów studia. Przerwała je, kiedy przyszła na świat Karolinka, więc wie, że później jest bardzo ciężko wrócić do nauki. Nie wiem, jesteśmy jeszcze młodzi i mamy czas.

Córka jest coraz starsza, coraz lepiej rozumie sport i to wszystko, co się wokół dzieje. Jak ona to odbiera?

- Muszę powiedzieć, że teraz dosyć tęskni. Czasem nawet pyta mamę czy babcię: "Kiedy już ten tata przyjedzie?" "Czemu tak długo?", "Gdzie pojechał?".

Jak się Panu żyje na swoim?

- Bardzo dobrze. W tym roku skończę w zasadzie wszystko - i dom, i ogród - tak że teraz, jak to mówią, żyć, nie umierać.

Ludzie mówią o Małyszach bardzo dużo. Powstało sporo mitów.

- Tak. Ludzie przyjeżdżają do Wisły i szukają domu Małyszów. Mijają dom, jadą w górę i wracają, bo tam nic nie ma. A kiedy dowiadują się, który jest dom Małysza, mówią: "Miał być pałac, a to zwykły domek".

Nie czuję się spełniony

Pierwszy skok oddał Pan, zdaje się, w wieku sześciu lat i wyleciał z za dużych butów.

- Nie, nie skok. Zjazd. Zjechałem po prostu na nartach. Pierwsze narty, jakie miałem, to były skokówki, ale na nich zjeżdżałem.

Ma Pan już czas na wspomnienia?

- Mam. Czasem wspominam to, jak trzy lata temu, kiedy jeszcze nic nie wygrałem i było nam bardzo ciężko się utrzymać, żona żartowała: "To kiedy wygrasz już ten Puchar Świata, kupisz mi audi, bo mi się podoba". Potem na Turnieju Czterech Skoczni wygrałem audi, które musiałem tam zostawić, ale wreszcie kupiliśmy taki samochód. Warto mieć marzenia.

Jak Pan dziś wspomina 49. Turniej Czterech Skoczni? Od niego wszystko się zaczęło. Czy przeczuwał Pan, że przyszło to długie skakanie?

- Nie. Skakałem dobrze, ale w życiu bym nie przypuszczał, że wygram. Z dnia na dzień było coraz lepiej, z dnia na dzień skoki były dłuższe, a ambicje większe i większe. Ale co z tego, że wygrywałem kwalifikacje, przecież nie udało mi się zwyciężyć ani w Oberstdorfie, ani w Garmisch-Paartenkirchen. Czekałem aż to zwycięstwo przyjdzie. I przyszło. No i niespodziewanie wygrałem Turniej.

I w Polsce wybuchł entuzjazm wokół Małysza...

- Nie wyobrażałem sobie czegoś takiego, takiej eksplozji. Marzyłem o zwycięstwach. Zawodnik przecież po to trenuje, by wygrywać, osiągnąć to, co sobie wyśni. Ale w życiu bym nie przypuszczał, że to ma taką cenę. Zawsze oglądałem aktorów czy inne gwiazdy i wiedziałem, że nie mają życia prywatnego. Bo a to paparazzi, a to autografy, wspólne zdjęcia... Odczułem to na własnej skórze po sukcesach i muszę powtórzyć, że jest ciężko.

Wygrał Pan: Turniej Czterech Skoczni; trzy razy mistrzostwo świata; raz wicemistrzostwo; trzy kolejne Puchary Świata (co nie udało się nikomu na świecie); srebrny i brązowy medal olimpijski; 24 konkursy PŚ. Prawie wszystko w dwa i pół roku. Może się zakręcić w głowie.

- Tak, ale jeśli osiąga się szczytową formę, to te wszystkie osiągnięcia są do wywalczenia nawet w tak krótkim czasie. Przychodzi chwila, którą zawodnik musi jak najlepiej wykorzystać. Jeśli tego nie zrobi, to przykro mi bardzo... W pewnym sensie to jego wina.

Po trzecim triumfie w PŚ mówił Pan, że wciąż nie czuje się sportowcem spełnionym...

- Dokładnie. Jest tak dalej. Jeszcze nie czuję się spełniony, tak jak Jens Weissflog, który od zawsze był moim idolem. Utrzymywał szczytową formę przez wiele, wiele lat, nie wypadał z czołówki. Byłem zaproszony na zawody, w których kończył karierę. On je wygrał i jeszcze pobił rekord skoczni. Chciałbym tak samo.

Czy ma Pan taki moment z tych ostatnich lat, do którego wraca Pan, by zwalczyć chandrę?

- Trudno mi powiedzieć, czy jest jedna taka chwila. Czasem jak stoję tam na górze, na rozbiegu, przychodzi moment zwątpienia, że nie wiadomo, jak to będzie, czy się uda. Wtedy wmawiam sobie, że udało mi się tyle razy, że jestem dobry i że to inni powinni się mnie bać. To mi pomaga.

Dla mnie [Błoński - red.] najbardziej wzruszającym momentem była chwila, kiedy całował Pan ziemię na zeskoku Wielkiej Krokwi tuż po zwycięstwie w ostatnim konkursie przed olimpiadą w Salt Lake City.

- To był przełom. Wtedy miałem kryzys. I ta wygrana dała mi nadzieję. Byłem u siebie, polska ziemia mi pomogła. To było spontaniczne, w ogóle o tym nie myślałem przed skokiem.

Umie Pan porwać kibiców prostym gestem, w którym jest jednak wiele emocji.

- Nie wiem. Jestem ze skromnej rodziny. Wychowano mnie, żebym był dobrym, porządnym człowiekiem. Żebym starał się dążyć do wyznaczonych celów. Stąd chyba przychodzą te gesty. Niczego nie planuję, wszystko jest od serca, to dowód wdzięczności. Za to, że natura mi pomaga. Staram się odwdzięczyć, a inaczej tej swojej wdzięczności nie potrafię wyrazić. Robię różne gesty niekontrolowane.

Zdziwił się Pan kiedyś swoim zachowaniem, oglądając powtórki w telewizji?

- Tak. Na Eurosporcie pokazywali kiedyś śmieszne sceny z udziałem sportowców różnych dyscyplin. W 2002 roku była migawka, jak odpinałem nartę w Innsbrucku. Ona się nie chciała wypiąć i przesuwałem wiązanie i nartę do przodu, do tyłu, na lewo, na prawo. Nie szło tego wypiąć. Wyglądałem, jakbym tańczył. Śmiałem się z tego. Ale tam, na skoczni, nie wiedziałem, że coś takiego miało miejsce.

A dla mnie [Wołowski - red.] najbardziej wzruszającym momentem był drugi skok na średniej skoczni podczas mistzrostw świata w Lahti w 2001 r. Przegrał Pan z Martinem Schmittem na K-120, Niemiec prowadził po pierwszej serii na średniej. Wiadomo było, że drugi taki skok jak w pierwszej Panu nie wystarczy. I poleciał Pan o osiem metrów dalej niż wszyscy.

- To był spontaniczny skok. Poczułem niedosyt po konkursie na dużej skoczni. Przed mistrzostwami w Lahti skakałem dobrze, wygrywałem kwalifikacje, ale w zawodach byłem drugi. Wszystko się we mnie gotowało, musiałem na średniej iść na całość. Albo się uda, albo nie. Trzeba było postawić wszystko na jedną kartę.

Ja też mam wady

Zna Pan kawały o Małyszu?

- Znam.

Który podoba się Panu najbardziej?

- Teraz to nie pamiętam. Na razie jednak wszystkie są miłe. Tak że się cieszę (śmiech).

Jak wygląda Pana zwykły dzień, poza sezonem?

- Mam mnóstwo zaległych obowiązków. Czasem dnia nie starcza, by to pozałatwiać. Chciałbym też jak najwięcej czasu spędzać z żoną i córką.

Odsypia Pan zimę?

- Nie. Śpiochem nie jestem. Budzę się rano i zaraz wstaję. Denerwuje mnie bezczynne leżenie.

Czy wyrobił Pan w sobie mechanizm, który pozwala się odgrodzić od popularności, uratować trochę prywatności?

- Aby wszystko ocenić, trzeba by postawić się w mojej sytuacji, spróbować przez moment tego, co ja przeżywam na okrągło. Takie "odgrodzenie" jest chyba niemożliwe. Musiałbym zamieszkać na odludziu.

Ale psychicznie, czy dziś jest Panu łatwiej?

- Na pewno. Nauczyłem się pewnych postaw. Jak trenujemy w Zakopanem, staram się zmienić to, co się tam dzieje. Próbuję nauczyć kibiców. Kiedy ludzie proszą o autografy czy wspólne zdjęcie, moje hasło brzmi: po treningu. Ja przecież wykonuję swoją robotę. Odmawiając, narażam się na różne dogaduszki, często nawet przykre: "Sława mu odbiła", "Nie da, to nie da, jego strata, idziemy". Ale przeważnie ludzie czekają i potrafią to zrozumieć, że jak skończę swoją pracę, dostaną podpis. Ja staram się też to wykorzystać. Uczę się trenować pod presją, by łatwiej było na konkursach.

Czy kibice skoków po tych trzech latach Pana sukcesów się zmienili? Lepiej rozumieją skoki?

- Dziś 80 proc. Polaków jest ekspertami od skoków. Od samego oglądania (śmiech). Wiem, bo dostajemy różne listy z przeróżnymi uwagami. Jak trenować, jak skakać. Czasem te opinie są bardzo mądre. Ja czytam mało listów, więcej żona czy nasz pracownik w fundacji. Oni na nie odpisują. Ale ja ze wszystkich uwag chcę coś wyciągnąć. Wszystko też na poważnie biorę sobie do serca. Ale w sezonie nie ma czasu na zmiany, można je robić w czasie przygotowań.

Kultura kibicowania Małyszowi jest coraz wyższa.

- Ta kultura cały czas była. Bo nasi kibice są świetni, dopingują wszystkich. Zawsze znajdzie się jednak grupka, która chce komuś dokuczyć, szczególnie Hannawaldowi. Im nie podoba się zachowanie Svena, jego gesty. To wzbudza kontrowersje. Nawet spokojny kibic bierze sobie to do serca, agresywniejszy wyraża to inaczej, rzuca śnieżkami... Jednak w tym roku Sven odmienił opinię o sobie. Jest inaczej odbierany w Polsce, inaczej się zachowywał. Podczas zawodów w Zakopanem wiele się zmieniło również dlatego, że dwaj spikerzy potrafili zapanować nad tłumem.

Czuje Pan, że ma za sobą wsparcie tych tysięcy kibiców. Takiej atmosfery jak w Polsce nie ma nigdzie. Inni zawodnicy mówią, że ta polska publiczność to największe szczęście, jakie skokom mogło się zdarzyć. Rok temu Roberto Cecon powiedział, że chciałby przenieść naszych kibiców do Predazzo na mistrzostwa świata.

- I wielu Polaków do Predazzo pojechało. Bardzo mi to pomaga. Jeśli zawodnik jest dobrze przygotowany, w dobrej formie psychicznej i fizycznej, to publika może mu tylko pomóc. Z drugiej strony, gdy czuje słabość fizyczną albo psychiczną, to może to przeszkodzić, może się spalić, presja może być za duża. Ja do tej pory takich problemów nie miałem.

Często podkreśla Pan swój patriotyzm...

- Bo ja się Polski nie wstydzę. Nie wyobrażam sobie, bym miał zamieszkać gdziekolwiek indziej czy zmienić obywatelstwo. Choć jak obserwuję to, co dzieje się w rządzie... Ja zawsze byłem apolityczny, ale kiedy włączę telewizor, to non stop słyszę o aferach. Oglądam przy śniadaniu TVN24 i słucham przesłuchań komisji śledczej w aferze Rywina, czasem lepiej zobaczyć to niż jakąś komedię. To mogłoby człowieka zniechęcić, może chciałby przez chwilę zostawić wszystko... Ale to moja ojczyzna i nie wyobrażam sobie życia bez niej.

Jak się Panu żyje ze świadomością, że dla wielu osób jest idolem?

- Ale ja się nigdy nie czułem kimś takim i poczuć bym się nie chciał. Nie ma ludzi idealnych i ja też mam wady, do których się przyznaję i z którymi walczę. Nie chciałbym, żeby brano mnie za ideał. Ani jako człowieka, ani jako sportowca.

Trener bywa tolerancyjny

Od kogo nauczył się Pan najwięcej?

- Od Weissfloga, ale właściwie od każdego chcę się czegoś nauczyć. Jak wygrałem Turniej Czterech Skoczni w Bischofshofen, podszedł do mnie Espen Bredesen, który komentował zawody dla norweskiej telewizji. Powiedział mi: "Jesteś wielki, ale będziesz jeszcze większy, jak nauczysz się odmawiać". To mi utkwiło w pamięci i pomaga mi. Teraz potrafię, a na samym początku nie umiałem odmówić nikomu autografu, zdjęcia czy wywiadu. Ciężko było się przyzwyczaić, ale teraz mogę powiedzieć "nie". Bo są rzeczy ważniejsze, a ja nie jestem robotem, tylko człowiekiem. Choć powiem szczerze, że po takiej odmowie to później jest mi ciężko na sercu.

Pan wymyślił słynne zdanie o dwóch równych skokach. Czy nie jest tak, że powtarza je Pan, żeby przeciąć zbędne dyskusje na temat swojej formy?

- Te dwa równe skoki to moja metoda. Była i będzie. Dwa równe skoki to nie znaczy: dwa loty na tę samą odległość, ale skoki podobne pod względem technicznym. Do tego dochodzą warunki atmosferyczne, wysokość rozbiegu. Z tego bierze się czasem większa lub mniejsza odległość.

Ale w Lahti, jak Pan sam wspominał, wiedział Pan, że drugi równy skok nie wystarczy do zwycięstwa, że trzeba zrobić coś nadzwyczajnego.

- Pierwszy był dobry, ale czegoś w nim brakowało. Odbiłem się za wcześnie i zabrakło odległości. W drugiej serii się skoncentrowałem. Mam różne metody, przypominam sobie te swoje najlepsze skoki, a potem siadam na belce, nie myślę o niczym innym, tylko powtarzam sobie, co robić. Jak jestem w formie, to działam jak automat. Wiem, jak jechać, kiedy się odbić, jak odbić, jak lecieć, jak wylądować.

Kiedy Sven Hannawald w nieprawdopodobnym stylu dwa razy wygrał w tym roku w Zakopanem, bijąc Pański rekord skoczni, to wierzył Pan, że w Predazzo na mistrzostwach świata będzie można z nim powalczyć?

- Nie przypuszczałem, że można z nim wygrać. Był wtedy poza zasięgiem, choć ja robiłem wszystko, by skakać dobrze. No więc robiłem swoje, czekałem na swój moment, odpuściliśmy PŚ w Willingen, i to był chyba strzał w dziesiątkę. Odsapnąłem, pojeździłem sobie z dzieckiem i żoną na sankach. Tych skoków już było bardzo dużo, zaczęło się to robić męczące. I pojechałem na mistrzostwa świata z biegu, ale wypoczęty.

Trener Tajner mówił, że Małysz jest już tak doświadczonym zawodnikiem, że o wielu rzeczach sam wie i sam może decydować. Żeby tylko mu nie przeszkadzać.

- Różnica między trenerem Mikeską a trenerem Tajnerem jest taka, że trener Mikeska nie dał sobie nic powiedzieć. Wierzył w to, co sam czuł. Zawodnik mógł mieć inne odczucia, ale dla trenera to nie było ważne. U Tajnera jest inaczej. Gdy na przykład trener coś mówi, a ja czuję coś zupełnie innego, to analizujemy, sprawdzamy i często dochodzimy do kompromisu. Uzupełnieniem jest też trener Fijas, który nie tak dawno skończył karierę, a był bardzo dobrym zawodnikiem i ma bardzo duże pojęcie o skokach. Potrafi pomóc trenerowi Tajnerowi.

Po poprzednim sezonie Tajner udzielił wywiadu zatytułowanego "Ojciec i syn", mówiąc, że w pewnych momentach jesteście jak rodzina.

- Trudno porównywać, bo czasem ojciec i syn mają gorsze stosunki niż trener i zawodnik. Ojciec wymaga więcej od syna, stara się postawić na swoim, a trener bywa bardziej tolerancyjny.

Czy bułkę z bananem je Pan do dziś? Czy to jest w ogóle smaczne?

- Jest smaczne, czasem jadam.

Szykuje wystawkę w Wiśle

Wyobraża Pan sobie pierwszy dzień po zakończeniu kariery? Co Pan zrobi?

- Jestem aktywnym człowiekiem, nie wysiedzę bez roboty. Mam różne zainteresowania, obowiązki, plany. Nie ogarnie mnie pustka. Chciałbym skakać do trzydziestki i być jak Jens Weissflog. Być skoczkiem zapamiętanym.

Niespełnione marzenie?

- Mam wiele. Jeśli chodzi o sportowe, to na pewno złoty medal olimpijski. 2006 rok zbliża się coraz szybciej. Jednak aby coś zdziałać na olimpiadzie, trzeba być w wielkiej, światowej wręcz formie, a i tak olimpiada to specyficzne zawody. Tam są zwykle niespodzianki. Nie wygrywają ci najlepsi, tylko ci, którzy danego dnia są dobrzy.

Zamieniłby się Pan na swoje sukcesy z Simonem Ammannem, który zdobył w Salt Lake City dwa złote medale?

- Ja przez trzy lata skaczę na wysokim poziomie, a Simon miał formę tylko na olimpiadzie. Ale zdobył najcenniejsze trofea, jakie sportowiec może mieć. Trafił do historii. Nie wiem jednak, czy bym się zamienił. Chyba tylko wtedy, gdyby na tych sukcesach się nie skończyło. Choć wiem, że Simonowi jest teraz ciężko. Po wygraniu olimpiady osłabł, przygniotły go oczekiwania.

Czy stając na progu w Salt Lake City, myślał Pan, że to jest rewanż za Nagano?

- Tak nie myślałem. Wiedziałem, że jestem świetnie przygotowany. To, nad czym pracowaliśmy, co miałem zrobić, wykonałem. Miałem wtedy niesamowite, atomowe odbicie. Niektórzy skoczkowi mówili, że to niemożliwe, że ja się tak odbijam. W pewnym momencie to odbicie było za mocne. Simon Ammann umiał lecieć w końcówce. Ja odbijałem się wysoko, ale w ostatniej fazie nie niosło mnie tak jak Szwajcara. Byłem pewny, że na skoczni będzie cisza, bezruch. A jednak powietrze się ruszało. Dlatego Hannawald czy Ammann skakali dalej - inną techniką.

Czyli złoto olimpijskie zaspokoiłby ambicje Małysza?

- Na pewno medal olimpijski dużo by zmienił, ale na to pytanie mogę odpowiedzieć, gdy zakończę karierę. Wtedy będę mógł stwierdzić, czy jestem spełnionym zawodnikiem, czy nie. Na razie mam jeszcze swoje cele.

Wygrał Pan 24 zawody Pucharu Świata. Czy jest realne pobicie rekordu Nykänena - 46 zwycięstw?

- I to jest następny cel. Kiedyś wydawał się nierealny, a teraz - kto wie.

Który z Pucharów Świata najbardziej Pan lubi: pierwszy, drugi czy trzeci?

- Traktuję je bardzo równo i każdy z nich było naprawdę bardzo ciężko wywalczyć. Pierwszy Puchar Świata to na pewno była wielka presja. Byłem zawodnikiem niedoświadczonym. Z drugiej strony ten trzeci był bardzo ciężki do zdobycia, bo nikt w to nie wierzył. Nawet ja miałem chwile zwątpienia. Myślę, że całą wartość te Puchary Świata mają w tym, że są trzy.

Zdarza się Panu iść do swojej piwniczki - jak Pan mówi, jaskini zbójniczej - i oglądać te puchary?

- Tak. I mogę obiecać, że również ludzie będą mogli je obejrzeć. Szykuję coś takiego - wystawkę w Wiśle.

Co Pan ostatnio przeczytał, obejrzał?

- W kinie byłem na "Dwóch wieżach". Nie oglądałem pierwszej części i z drugiej początkowo niewiele rozumiałem. Trzeba zobaczyć "jedynkę". A czytam? Bardzo dużo gazet motoryzacyjnych (śmiech). Nawet ogłoszeń. Kupuję sobie "Autogiełdę" czy "Giełdę Samochodową". Czasem dowiaduję się różnych ciekawych rzeczy. Wiele spraw opisanych jest bajkowo.

Czy mógł Pan spełnić swoje marzenia, jeśli chodzi o samochody? Kupić wymarzony model?

- Na pewno. Ale czy ja wiem, czy to potrzebne, by kupować auto za nie wiadomo jaką kwotę? Ja jestem "ekonomistą", wiem, że po roku czy dwóch auta strasznie tracą na wartości. Finansami chcę tak dysponować, by być spokojnym o przyszłość, a nie od razu wszystko przepuścić. Na pewno nie kupiłbym samochodu za pół czy półtora miliona tylko po to, żeby zaspokoić swoją żądzę.

Lubi Pan grzebać w samochodach?

- Nie biorę się za to. Lepiej niech to robią fachowcy.

Człowiekowi robi się przyjemnie

Podobno wszyscy skoczkowie są kumplami. Czy jednak któremuś z rywali szczególnie Pan kibicuje?

- Są kumplami poza skocznią i rywalami na skoczni. Zawsze mówię tak: wygra najlepszy. Choć czasem ten, który jest najlepszy, może być oszukany przez los, może dostać wiaterek z tyłu, a ten słabszy dostanie wiaterek z przodu i może wygrać. W skokach nie wszystko zależy od zawodników.

Sportowcy mówią czasem, że więcej uczą ich porażki niż sukcesy. Pan miał bardzo mało porażek w ostatnim czasie.

- Miałem porażki, które mnie wiele nauczyły. Ale to nie jest tak, że porażka cię nauczy, bo się tak umotywujesz, że na następnych zawodach wygrasz. Jeśli zawodnik nie jest przygotowany psychicznie, fizycznie i nie ma formy, to nic nie jest w stanie zrobić. Porażkę trzeba umieć przemyśleć - odkryć błędy i ich nie powtórzyć.

Małysz, Jędrzejczak, Korzeniowski. Dlaczego mamy tak niewielu wybitnych sportowców?

- Za mało mamy obiektów, za mało promuje się sport, przede wszystkim amatorski. Dziecko od samego przedszkola powinno uprawiać sport. W lecie sporty letnie, w zimie zimowe. Dlatego z żoną założyliśmy fundację, staramy się pomóc szkołom, żeby dzieci miały szanse uprawiać sport - wtedy każde coś dla siebie dopasuje. I to nie jest ważne, że nie zostanie zawodowym sportowcem, może być biznesmenem. Ale po pracy w swoim gabinecie wychodzi i idzie sobie pograć w golfa czy pojeździć na rowerze, czy zagrać w piłkę. Tak jest na Zachodzie.

Kibicuje Pan Jędrzejczak i Korzeniowskiemu?

- To wielcy sportowcy. Robert Korzeniowski - już nie wiem, czy jest w stanie cokolwiek więcej osiągnąć. Medal w Atenach? Przecież to już jest pewne. On potrafi tę swoja pewność przerzucić na chód i idzie jak po swoje.

Interesuje się Pan innymi dyscyplinami sportu?

- Bardzo. Oglądam siatkówkę, koszykówkę trochę mniej, tenisa. Staram się uprawiać dużo sportów, bo to pomaga.

Właśnie żartowaliśmy z trenerem Tajnerem, że nie powinno się Panu pozwalać oglądać meczów reprezentacji piłkarskiej.

- Nie jestem ekspertem, ale widzę, że jest ciężko, i współczuję trenerom i piłkarzom. To, co się dzieje wśród nich, i co prasa pisze czy telewizja mówi, może ich tylko jeszcze bardziej zdołować. Niezrozumiałe jest dla mnie to, co się stało z Wisłą Kraków. Sprzedano piłkarzy, którzy byli napędem, i teraz Wisła leży. Oni tak grali przed rokiem, że czasem mówiono, że lepiej niż reprezentacja Polski. Szkoda, że teraz jest gorzej.

Czy ma Pan bliskich kolegów w innych dyscyplinach?

- Jeśli chodzi o Polaków, to lubimy się z różnymi zawodnikami, ale nie mamy takiego bliskiego kontaktu, bo każdy jest zapracowany.

Czy spodziewał się Pan, że w Polakach jest taka potrzeba przeżycia sukcesu sportowego, żeby popularność skoczka narciarskiego była tak ogromna?

- Gdy ogląda się sukcesy Roberta, Otylii, Michalczewskiego czy moje, to w pewnym momencie zapomina się o szarej rzeczywistości, która nas otacza, i człowiekowi się robi bardzo przyjemnie. Ja również oglądam inne dyscypliny i jak wygrywa Polak, to wtedy zapominam o wszystkim, nawet o tym, że mam przed sobą ciężki trening czy ciężki sezon. Po prostu jestem w tym momencie tylko tam i cieszę się razem ze sportowcem, który nas reprezentuje.

Dlaczego tyle kobiet zaczęło kibicować Małyszowi? Dlaczego właśnie skoki oglądają? Podziwia się Roberta Korzeniowskiego, ale rzadko kto ogląda chód w telewizji.

- Ja myślę, że to dlatego, że nasz sezon trwa bardzo długo, a zawody są rozgrywane co trzy lub siedem dni. Dlatego jeśli zawodnik wygrywa, to widz, który to ogląda, czeka już na kolejne zawody. "Jak będzie za trzy dni?" - zastanawia się. Czasem rozmawiam z różnymi ludźmi i oni mówią właśnie, że tylko czekają od soboty do soboty czy do piątku, żeby oglądać skoki, i rozmawiają w biurze czy na budowie. Jeżeli chodzi o Roberta Korzeniowskiego czy o Otylię, z nimi jest zupełnie inaczej. Przygotowują się do jednego startu rocznie, dlatego może jest to inaczej odbierane, ale na pewno są to wybitni zawodnicy.

Ale ciekawe jest to, że popularnością pokonał Pan wszystkich. Coś jest chyba w tym lataniu?

- Jest mi trudno na to pytanie odpowiedzieć. Nie wiem.

Trudno zobaczyć Małysza gdzie indziej niż na skoczni.

- Jestem bardzo przeciwny tym wszystkim show. Dostawałem tyle razy propozycje, żeby wziąć udział w teleturniejach itd. Ja jestem na razie aktywnym zawodnikiem i na tym się koncentruję. Z licznych nagród, które zostały mi przyznane, osobiście odebrałem nieliczną część. I tylko dlatego, że uważam, iż na takie laury i nagrody mam jeszcze czas. Po zakończeniu kariery będę się czuł doceniony. Teraz trzeba się przygotować do startów i startować, a laury dostawać później.

Trudno nie zapytać o komentarz do odejścia fizjologa Jerzego Żołądzia i psychologa Jana Blecharza.

- Jest mi na pewno bardzo przykro, że doktorzy zrezygnowali ze współpracy, nie wiem i nie byłem wtajemniczony w to, jakie były układy między nimi a PZN. Ale zawsze będę ich pamiętać i wiem, że wiele dla mnie zrobili. Bardzo ich cenię i wiele się od nich nauczyłem.

Kolejna edycja Pucharu Świata już za tydzień. Rok temu pojawiły się problemy z kolanem, trzeba było przerwać przygotowania.

- Teraz takich kłopotów nie ma. Trudno mi jednak powiedzieć, czy tak naprawdę kolano do końca zostało wyleczone. Biorę profilaktycznie tabletki. Skoczkowie narażeni są na ogromne przeciążenia. Od razu wszystkiego nie wiadomo, kłopoty pojawiają się, kiedy mamy słabszy dzień na skoczni. Wtedy może i kolano poboleć. Dotąd trenujemy jednak ostro i kłopotów nie było. Dopada mnie katar, ale problemy z zatokami mam od zawsze.

Kilka tygodni temu, podczas serii treningowej przed mistrzostwami Polski, miał Pan upadek. Zwykle skutki takich urazów wychodzą po paru dniach.

- Po upadku najbardziej ucierpiał tyłek. Jak po zawodach poszedłem się kąpać, to zobaczyłem, że mam sińca. Igelit ma to do siebie, że jest twardszy - to są paski plastiku - i najgroźniejsza jest obawa o to, że można się pokaleczyć. Gdybym nie miał rękawiczek, ręce byłyby pocięte.

Do czego można porównać lądowanie w skokach? To jak upadek z dwóch, czterech metrów?

- Na dużych skoczniach prędkość przy lądowaniu to blisko 100 km/godz., a na mamucich nawet 140 km/godz. To obciążenie jest więc duże. W drugiej fazie leci się niżej, tuż nad zeskokiem, ale wysokość i tak jest.

Czy ten sezon może być lżejszy? Nie ma mistrzostw świata, nie ma igrzysk?

- Najważniejszy jest Puchar Świata, są mistrzostwa świata w lotach, Turniej Czterech Skoczni. Co to znaczy "luźny sezon"? Jeśli zawodnik jest w formie, to nigdy nie skacze, żeby tylko sobie skoczyć, ale walczy na maksimum możliwości. I ja tak będę skakał w tym sezonie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.