Małysz: Ale narobiłem zamieszania!

- Znowu włączył mi się dawny automatyzm. Nie myślałem o kątach dojazdu do progu, odbiciu czy sylwetce. Po prostu siadałem na belce i jechałem - mówił dziennikarzom po konkursie Adam Małysz.

Godzinę po konkursie trójka medalistów przyjechała do biura prasowego w Cavalese oddalonego od Predazzo o prawie 20 km. Małysz w towarzystwie profesora Żołądzia i Ediego Federera wysiadł z auta bez medalu. Na podium dostał złoty medal w kształcie płatka śniegu, ale natychmiast mu go odebrano. Oficjalna dekoracja z Mazurkiem Dąbrowskiego w poniedziałek wieczorem w Cavalese.

Polski mistrz świata był już rozluźniony. A kiedy dowiedział się, co dzieje się w kraju, jaka panuje radość, stwierdził: - Jednym słowem dzieją się jaja. Ale znowu narobiłem zamieszania...

Po konferencji spokojnie odpowiadał na pytania polskich dziennikarzy. Rozmowa była przerwana na kilkanaście minut, Małysz poszedł na kontrolę antydopingową.

Robert Błoński: Liczył Pan na złoto?

Adam Małysz: Po cichu marzyłem o medalu. Jakimkolwiek. Trudno było jednak przypuszczać, że to będzie złoto. Na treningach wspaniale skakał Matti Hautamaeki i wydawało mi się, że bardzo trudno będzie go pokonać. Tymczasem udało mi się to w najważniejszym starcie. To było piękne. Kiedy siedziałem sobie w Wiśle przed mistrzostwami, myślałem trochę, jak to będzie. Przypominałem sobie, że w Predazzo wygrałem dwa razy zawody Pucharu Świata w grudniu 2001 roku. Siedziało mi to w głowie, pomyślałem, że może i teraz tak będzie.

Co pomogło Panu wrócić do formy?

- Bardzo pomogła mi przerwa w startach. Startowałem od początku sezonu w każdym konkursie i to było strasznie męczące. Właściwie już po konkursach w Zakopanem chciałem zrezygnować z udziału w kolejnych zawodach. Było jednak za późno, by odwołać wyjazd do Japonii. Potem do Kulm sam bardzo chciałem pojechać, bo bardzo lubię latać na mamucich skoczniach. Tam był czas na testowanie nowych kombinezonów, nart. Dobrze, że nie pojechałem do Willingen. Konkurs obejrzałem sobie w domu w telewizji. To był wspaniały relaks. Przed mistrzostwami świata odpocząłem w domu. Zmieniłem trening. Dużo dały mi też przygotowania w Ramsau.

Czyja to była decyzja, by zrobić przerwę?

- Rozmawialiśmy już o tym po konkursach w Zakopanem. Jak już mówiłem, za późno było, by odwołać podróż do Japonii. Podjęliśmy jednak wspólnie decyzję, by przygotowywać się pod kątem mistrzostw świata. Dziękuję trenerom i lekarzom, że tak dobrze przygotowali mnie do tego startu.

Czy teraz zdobędzie Pan złoty medal na średniej skoczni?

- Zawsze na mniejszych skoczniach skakało mi się lepiej. Myślę, że teraz to nie będzie miało znaczenia. Jestem mistrzem na małej skoczni i mistrzem na dużej. Forma wróciła i bez względu na to, na jakiej skoczni występuję, wszędzie będzie dobrze.

Czy po swoim drugim skoku był już Pan pewny złota?

- Wiedziałem, że Matti Hautamaeki może skoczyć tak samo daleko, bo jest tutaj w świetniej formie. Po cichu liczyłem jednak, że nie dokona tego. Nigdy tego nie robię, ale ten jeden raz powtarzałem sobie w duchu: "Niech on skoczy gorzej ode mnie. Niech on skoczy gorzej ode mnie". Gdy zobaczyłem, że Matti skoczył mniej niż 135 m, serce zaczęło mi mocniej bić. Bardzo pragnąłem tego zwycięstwa. Czekałem na nie od 13 miesięcy i wreszcie jest. Jadąc do Predazzo, po cichu marzyłem o wygranej, o tym, że to zwycięstwo, które w tym sezonie raz było blisko, raz daleko, może przyjdzie akurat na mistrzostwach świata.

Pomogło Panu dziś to, że w serii próbnej był Pan najlepszy?

- Z tym jest różnie. Czasem taki "sukces" w serii próbnej przeszkadza, czasem pomaga. Dziś mi pomógł. Uwierzyłem, że mogę pokonać Mattiego. Wcześniej niby też dobrze skakałem, ale byłem drugi, trzeci czy czwarty - nigdy najlepszy. Najlepszy skok w serii próbnej bardzo mnie podbudował. Uwierzyłem, że mogę pokonać Hautamaekiego, który na treningach był właściwie nie do przeskoczenia.

Który złoty medal jest dla Pana cenniejszy - z Predazzo czy zdobyty przed dwoma laty w Lahti?

- Tam wszyscy spodziewali się, że zdobędę złoto. Gdy było srebro na dużej skoczni, mówiono nawet o rozczarowaniu. Na szczęście wtedy spełniłem oczekiwania na średniej skoczni i zdobyłem złoto. Tu nikt się nie spodziewał takiego sukcesu. Nikt nie przypuszczał, że odpocznę, potrenuję i to wystarczy. Dlatego to zwycięstwo lepiej mi smakuje. Tak samo jak moje pierwsze zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni, gdy także nikt na mnie nie stawiał, nikt we mnie nie wierzył, nikt nie liczył. W takich konkursach, gdy nie jestem faworytem, skacze mi się najlepiej. To jest moja odpowiedź na krytykę, która spotkała mnie w tym sezonie (śmiech).

Teraz znów w Polsce powraca małyszomania.

- Już słyszałem. Wyobrażam sobie, co będzie się działo w Wiśle. Taka popularność jest z jednej strony przyjemna, a z drugiej bardzo męcząca. Musimy sobie z żona jakoś dać radę. Mamy na szczęście już doświadczenie i wiemy, jak postępować.

Trener Finów Tommi Nikkunen przewidywał, że medaliści skoczą mniej więcej tyle samo, że decydować będzie technika i noty...

- Trochę się pomylił. Miałem gorsze oceny niż Matti, a zwyciężyłem dalekimi skokami. Wygrali ci, którzy mają atomowe odbicie, jak my mówimy, "kopyto" w nodze. Ja to mam, to mój atut, gorzej może jest trochę z lotem, techniką. I dlatego zawsze wydawało mi się, że łatwiej o sukcesy na dużej skoczni, gdzie bardziej niż technika decyduje moc odbicia.

W końcu w jakim skakał Pan kombinezonie?

- Tym z konkursu w Kulm. Firma Meininger, która potem dostarczyła mi trzy nowe ubrania, trochę popsuła sprawę. Nowe kombinezony mi nie odpowiadały, źle się w nich czułem. Testowałem je, ale wiedziałem, że to nie jest to. Między innymi po to aby testować skakałem w piątek na treningu i w kwalifikacjach. Włożyłem starszy kombinezon i on mi odpowiadał najbardziej.

Pana kombinezon nie ma tych słynnych austriackich tajemniczych ściągaczy. Ale Austriakom nic one tu nie pomogły.

- Czasem tak bywa, że człowiek za bardzo wierzy w stroje czy coś innego, a nie polega na własnych umiejętnościach. Oliwa jest sprawiedliwa. Sven Hannawald dziękował mi, że nie przyjechałem do Willingen, kiedy po pierwszym dniu i wygranej został liderem Pucharu Świata. Nie odebrałem tego jako złośliwości, tylko podziękowanie. Zinterpretowałem to tak, że dzięki temu, iż mnie tam nie ma, on mógł wygrać. Ale następnego dnia nie wszedł nawet do trzydziestki, nie zdobył punktów PŚ. Tak więc chyba ktoś jest nad nami i pilnuje, by było sprawiedliwie.

Jeśli Hannawaldowi nie uda się konkurs na skoczni K-90, może nie pojechać do Skandynawii na kolejne zawody PŚ.

- Niemcy mają różne zagrywki, różne metody. Potrafią zaskakiwać. Ja w każdym razie pojadę. Już sobie odpocząłem. Ale jeśli Sven tam nie wystartuje, może przegrać Puchar Świata.

A z kim?

- No, jest kilku kandydatów (śmiech). Dobrze, dobrze, wiem, o jaką odpowiedź chodzi. Jeśli będę dalej skakał tak jak tutaj, jestem jednym z faworytów.

W Predazzo każdy skok miał Pan lepszy i lepszy...

- I o to chodzi. Chyba żaden skok nie jest tak dobry, że nie można skoczyć jeszcze lepiej i dalej. Po pierwszej serii myślałem, że dalej już tu skoczyć się nie da. A jednak dało się. We Włoszech znowu włączył mi się dawny automatyzm. Nie myślałem o kątach dojazdu do progu, odbiciu czy sylwetce. Po prostu siadałem na belce i jechałem. Kiedy zawodnik jest w znakomitej formie, potrafi poradzić sobie ze wszystkimi emocjami, presją, tym, co jest obok. Po prostu skacze.

Wie Pan, dlaczego ten automatyzm wrócił?

- Nie do końca. Ale w Ramsau ten ostatni trening był taki sobie. Skakałem daleko, ale jednak nie było to to, czego sam od siebie oczekiwałem. Nie spałem prawie całą noc, była pełnia księżyca (śmiech)... Dlatego po rannych zajęciach poprosiłem trenerów o pozwolenie na skakanie po południu. Zażartowałem, że z takimi skokami nigdzie nie pojadę. I po obiedzie oddałem w Ramsau pięć naprawdę bardzo dobrych skoków. Pomyślałem wtedy sobie: "No dobra, teraz już możesz jechać na mistrzostwa".

Czuł Pan, że potrzebuje treningu właśnie w Ramsau?

- Tak. I o tym też rozmawiałem z trenerem. Pozostali chłopcy nie chcieli za bardzo tam ćwiczyć, więc trenerzy pozwolili im do ostatniej chwili skakać w Zakopanem. Do Austrii przyjechali na dwa treningi. Współpraca w naszej grupie polega również na rozmawianiu i słuchaniu tego, co druga strona ma do powiedzenia.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.