Vancouver 2010. Staszulonek ósma, najlepsza po Małyszu i Kowalczyk

Niulki moje ukochane, dziękuję. Jestem z was dumna - wyszeptała do swoich saneczek wzruszona Ewelina Staszulonek po ostatnim ślizgu. I pogłaskała je czule. Trzeci wynik ślizgu dał jej ósme miejsce na igrzyskach - lepsze wyniki w Vancouver uzyskali dotąd tylko Adam Małysz i Justyna Kowalczyk. Relacja z kolejnego dnia igrzysk Z Czuba i na żywo od 17.

Kiedy Polka kończyła ostatni ślizg, w Whistler dochodziła godzina 16. W Polsce była już środa, 17 lutego. Dzień 25. urodzin Staszulonek. - Piękny prezent - westchnęła z uśmiechem w wiosce olimpijskiej. Niewiele brakowało, a jej historia potoczyłoby się inaczej. Anioł, który czuwa nad każdym człowiekiem, był także przy Ewelinie. Tak ona uważa. Inaczej nie byłoby tego ósmego miejsca na igrzyskach. Nie byłoby właściwie nic.

Saneczkarz jest jak pilot rajdowy albo kierowca F1 - trasę każdego toru musi znać na pamięć. Każdy zakręt, każdą prostą wymienia z zamkniętymi oczami, ruchy podczas ślizgu wykonuje na pamięć. I Staszulonek świetnie wie, że olimpijski tor w Whistler zakrętów ma szesnaście. A tor we włoskiej Cesanie na którym ślizgała się podczas igrzysk w Turynie w 2006 r. ma dziewiętnaście. Był 23 października 2007 roku, Polka trenowała we Włoszech i dojeżdżała do przedostatniego zakrętu.

- Trener ostrzegał: "na przedostatnim za żadną cenę nie dawaj kontry" - opowiada Ewelina. Kiedy saneczkarz ma do pokonania dwa kolejne wiraże w tę samą stronę między jednym a drugim robi balans ciałem, żeby szybciej weszły w kolejny zakręt. To jest właśnie kontra. Polka mknęła 120 km/h i lekko się poruszyła. Sanki wystrzeliły do góry.

- Lewa noga znalazła się między płozą, a nakrywkami wirażu. Zawinęła się wokół - opowiada. - Momentu złamania nie pamiętam. Pamiętam, jak sanki uciekły do góry, a potem jak spadłam na tor. Pierwsze, co zobaczyłam to palce od nogi. Tyle, że były przy kolanie. Chciałam przestawić nogę, więc wzięłam ją w ręce. Pomyślałam, że lepiej jak ją potrzymam niż żeby "latała" po torze. Byłam w szoku.

Potem zemdlała. Staszulonek miała otwarte złamanie obu kości lewego podudzia. Pięć centymetrów kości było w kawałeczkach - jak rozgnieciona w "dziadku" skorupka orzecha włoskiego. Ktoś powiedział, że konieczna będzie amputacja, że tego nie da się poskładać w żaden sposób. Anioł czuwał.

Niemieccy lekarze wzięli na siebie ryzyko i spróbowali, z powodzeniem, złożyć nogę Polki. Wykonali trzy operacje - w Sus i Monachium. Pomogła je sfinansować Międzynarodowa Federacja Saneczkowa.

Anioł wciąż czuwał. - Na sanki wsiadłam latem 2008 roku, kiedy jeszcze kość nie całkiem była zrośnięta - mówi Staszulonek. - Ktoś mnie zacytował, że "nawet jeśli będę kulała, to i tak będę się ślizgać". Nie mogłam tak kiedykolwiek powiedzieć z jednej przyczyny. Wiedziałam, że będę chodziła normalnie. I nawet biegam, gram w piłkę i strzelam gole.

Na tor Pucharu Świata wróciła w sezonie 2008/09. W Igls zajęła siódme miejsce. - Niemiecki dziennikarz napisał, że mknęłam po torze jakbym była na skrzydłach anioła. Opowiedziała mi o wszystkim siostra, która na stałe mieszka w Niemczech. Postanowiłam więc, że anioł będzie ze mną na torze już zawsze - mówi Staszulonek. Anioła na sankach namalował jej aerograf spod Warszawy, Przemysław Drozd.

- Między mną, a saneczkami jest chemia, jeżdżę na nich cztery lata - kiedy o tym opowiada, aż się rumieni. - To moja pierwsza miłość. Taka istotka co leży pode mną. Wiem, że nie mogę za mocno nią sterować, bo to boli. Jestem więc delikatna. Kiedy ja mam zły humor, to i one go mają. Nigdy ich nie skrzyczałam, po wypadku się nie pogniewałam. Jak miałam nogę złamać, to mogło przytrafić się na chodniku.

Przy sankach ma też jeszcze jednego anioła - figurkę, którą dostała od mamy. - Jestem wierzącą osobą. Tak, jak moja rodzina - mówi Staszulonek. Rodzice są sponsorami jej saneczkarskiej pasji. Z Międzynarodowej Federacji dostaje miesięczne stypendium - 200 dol. Z PKOl. - 680 zł.

Kiedy w wiosce olimpijskiej usłyszała o śmiertelnym wypadku Gruzina Nodara Kumaritaszwiliego była przerażona. O wypadkach albo złamaniach na torze słyszała. O śmierci - nigdy. Nie chciała obejrzeć wypadku. - Kocham sanki, życia bez nich sobie nie wyobrażam. Ale nie powiem, że chciałabym na nich zginąć - mówi Staszulonek.

Kiedy saneczkarz idzie na start, życzy mu się "połamania płóz". Jej już raz płoza się złamała w trakcie jazdy. I, oby nigdy więcej. - Toru w Cesanie nie lubię, ale chciałabym tam jeszcze kiedyś zjechać. Nie wiem kiedy, ale wiem, że się mu nie poddam - powiedziała.

A w ogóle to ma nadzieję, że razem z aniołami i "niulkami" zdobędzie kiedyś medal igrzysk olimpijskich.

5 - to najwyższa lokata, jaką Staszulonek zajęła w Pucharze Świata. Było to w Cesanie w 2006 roku i w Altenbergu rok później

Wejdź na nasz profil, zostań fanem. Komentuj, dyskutuj, radź - Sport.pl na Facebooku ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA