Tracy Austin, Martina Navratilova, Chris Evert i Barbara Potter – kiedy te zawodniczki znalazły się w półfinale US Open 1981, nikt nie przypuszczał, że przez najbliższe trzy dekady pełny amerykański skład w tej fazie rozgrywek będzie jedynie w sferze marzeń gospodarzy. Na powtórkę trzeba było czekać aż do roku 2017. Co ciekawe, stało się to pomimo nieobecności największej gwiazdy ostatnich lat, Sereny Williams, która wycofała się z rozgrywek do końca sezonu z powodu ciąży.
Najpierw Sloane Stephens poradziła sobie z pogromczynią Marii Szarapowej, Łotyszką Anastasią Sevastovą. 24-latka potrzebowała trzech setów i tie-breaka w decydującej partii, aby po raz pierwszy w karierze awansować do półfinału US Open. Niemal identyczny wynik miał miejsce w spotkaniu Venus Williams z Petrą Kvitovą. Najbardziej doświadczona zawodniczka z całej stawki pokonała ostatecznie dwukrotną mistrzynię Wimbledonu i potwierdziła kandydaturę do swojego trzeciego tytułu na Flushing Meadows. Ostatni raz triumfowała tam… 16 lat temu.
Kolejna Amerykanka, Coco Vandeweghe, była dodatkowo wspierana przez miejscowych fanów, ponieważ pochodzi z Nowego Jorku i mierzyła się z faworyzowaną liderką światowego rankingu, Karoliną Pliskovą. Podopieczna Pata Casha tradycyjnie bardzo emocjonalnie przeżywała to spotkanie, ale bez wątpienia zagrała lepiej i awansowała. Kropkę nad i postawiła następnie Madison Keys, która w najkrótszym ćwierćfinałowym meczu kobiet pokonała kwalifikantkę, Kaię Kanepi z Estonii.
Amerykanie się cieszą, a liczba widzów zarówno na Arthur Ashe Stadium jak i podczas transmisji telewizyjnych z pewnością wzrośnie. Już w czwartek 7 września zostaną rozegrane półfinały, oba w sesji wieczornej na korcie głównym. Najpierw Venus Williams podejmie Sloane Stephens, a następnie Coco Vandeweghe zmierzy się z Madison Keys. Każdy ma inną wizję finału, ale jedno jest pewne – Amerykanka wygra US Open. I nie będzie to Serena Williams.