Jerzy Janowicz dla Sport.pl: "Zły chłopiec", "Bufon"? Nie obchodzi mnie to. Jak mogą mnie oceniać ludzie, którzy mnie nigdy nie poznali?

Nazywają mnie "bad boyem" polskiego sportu? Niech będzie, ale wyjaśnijmy jedno. Jestem niegrzeczny tylko dla kogoś, kto też mi zajdzie za skórę. Jeżeli ktoś wbija mi nóż w plecy, to ja wbiję 15 takich noży. Tak to działa. Po prostu nie umiem udawać, że pada deszcz, gdy ktoś pluje mi w twarz - mówi Jerzy Janowicz.
Jerzy Janowicz Jerzy Janowicz DARRON CUMMINGS/AP

OBSERWUJ AUTORA NA TWITTERZE

Damian Bąbol: Jak poważne są twoje problemy ze zdrowiem?

- Nie jest dobrze. Mam pękniętą chrząstkę w kolanie. Zdrówko oceniam 2/10. Dramatu nie ma, ale nie idzie to w takim tempie, jakbym chciał. Męczę się teraz z prawym kolanem. Wcześniej od trzech lat dokuczało mi lewe. Kłopoty zaczęły ustępować praktycznie od październikowego turnieju Pekao Szczecin Open w ubiegłym roku. Od tamtego momentu było coraz lepiej, ból ustępował i przez ostatnie dwa miesiące mogłem cieszyć się grą. Niestety, wtedy zaczął się pogarszać stan prawego kolana. Być może dlatego, że zacząłem biegać w inny sposób, już na sto procent, nie oszczędzałem się. Do tego zagrałem jeden turniej na dywanie, na którym nie występowałem wcześniej przez sześć lat. Może tym sobie doprawiłem.

Nie było sensu, żebyś jechał na Australian Open?

- Miałem problemy ze wstawaniem z łóżka i chodzeniem po schodach. Było bardzo słabo. W listopadzie na challengerze w Bratysławie wygrałem z Norbertem Gombosem i Bernardem Tomiciem praktycznie na stojąco, co w tenisie się po prostu nie zdarza. Nie byłem w stanie biegać. W grudniu przeszedłem zabieg z w Centrum Medycznym Gamma u doktora Konrada Słynarskiego. Polegał na wstrzyknięciu komórek macierzystych, w pół narkozie. Nieprzyjemne doświadczenie. Przez pierwsze dwa tygodnie w ogóle nie mogłem chodzić. Teraz funkcjonuję w miarę normalnie. Mogę wyjść do sklepu po zakupy, ale o uprawianiu tenisa na poziomie, jakiego bym oczekiwał, nie ma mowy. 

Jaki masz plan?

- Czekam cierpliwie, nie panikuję. Jestem stosunkowo młody, mam 28 lat. W męskim tenisie nie czuję się jeszcze skreślony.

Za tobą jeden z najtrudniejszych okresów w karierze.

- Jest ciężko, w końcu tenis to moja praca, główne źródło dochodów. Przez problemy ze zdrowiem nie mogę pracować. Nie dość, że siedzę w domu i nudzę się, to nie mogę wykonywać tego, co robiłem przez 22 lata. Trudny moment, ale spokojnie. Będę żył.

Wiedziałem, co chcę osiągnąć

Zdarza się, że w gorszych chwilach włączasz sobie na YouTube swoje najlepsze mecze i przypominasz piękne chwile z Paryża lub Wimbledonu?

- Często wracam również do innych turniejów, nawet tych znacznie wcześniejszych. Miałem 17 lat, jak dostałem powołanie na Puchar Davisa. Graliśmy z Białorusią o utrzymanie w grupie pierwszej. Na tamte czasy to było coś niesamowitego. Byłem małym kajtkiem, któremu loczki wychodziły spod czapki. Moim rywalem był Maks Mirny, gość z pierwszej dziesiątki światowego rankingu. Czułem się bardzo pewnie. Na pełnym spokoju chłopakom w szatni powiedziałem: "Panowie, ja ten mecz wygram". Spojrzeli na mnie dziwnie i odpowiedzieli: "Ok, ok...".  Ja im na to: "Ej, co jest? Nie wierzycie mi? Zobaczycie, że wygram". Nie wiem co sobie wtedy myśleli, tak naprawdę przestało mnie to obchodzić. Na kort wyszedłem niesamowicie nabuzowany, byłem w takim amoku, jak nigdy w życiu. Wygrałem w trzech setach.

Kiedy znów doczekamy się Polaka walczącego o finał wielkiego szlema?

- Nasz ćwierćfinał Wimbledonu z Łukaszem Kubotem, moje drugie miejsce w Paryżu. To wyniki, które na chwilę obecną są dla nas nieosiągalne. Wyszkolenie zawodnika na poziomie pierwszej trzydziestki-pięćdziesiątki to długotrwały i bardzo drogi projekt. Umówmy się, nieprędko będą osiągane w naszym kraju.

"Wszyscy szanujemy Rogera Federera, ale jeśli uważasz, że on przez cztery lata będzie wytrzymywał bombardowania takich zawodników jak Janowicz, to pewnie wierzysz też w to, że Księżyc jest zrobiony z sera" - powiedział po twoim sukcesie w Paryżu Mike Dickson, dziennikarz "Daily Mail". Pamiętasz te słowa?

- Wiedziałem, co się dzieje na światowych kortach i co trenerzy wokół siebie mówią. Raz wpisali mnie na listę najlepiej zapowiadających się zawodników, którzy wkrótce mogą na stałe osiąść w pierwszej dziesiątce. To było coś bardzo fajnego, ale nigdy nie miałem poczucia, że odbija mi sodówka albo że jestem mistrzem świata. Wiedziałem, że dalej trzeba wykonywać swoją robotę. Po pozytywnych komentarzach nie bujałem w obłokach. Byłem specyficzną osobą. Wiedziałem, co chce osiągnąć.

Jak wspominasz "Jerzykomanię" po sukcesach w hali "Bercy" w Paryżu, a tym bardziej po odpadnięciu dopiero w półfinale Wimbledonu?

- Szczerze? Nie trwało to jakoś bardzo długo. Zresztą nigdy jakoś nie zabiegałem o tę popularność. Od początku kariery mówiłem, że nie zależy mi na sławie, reklamach czy błyszczeniu na ściankach. Od małego ciągle powtarzałem, że chcę grać w tenisa. Nie myślałem, że oprócz tego chce być piękny i bogaty. Gdyby media przestały o mnie w ogóle pisać, mówić, to wcale by mi to nie przeszkadzało. Nie potrzebuję tego do szczęścia.

Jerzy Janowicz Jerzy Janowicz CEZARY ASZKIEŁOWICZ

Czujesz się spełnionym sportowcem? 

- Osiągnąłem dużo, ale jako człowiek będę się czuł niespełniony. Nawet przegrany finał wielkiego szlema sprawiłby u mnie ogromną irytację. Nie potrafię zadowolić się wynikiem, gdy nie zajmuję pierwszego miejsca. Jak wygrywam, to super. Jestem szczęśliwy. Po przegranym półfinale Wimbledonu z Andy Murrayem byłem tak wściekły, że nie mogłem wysiedzieć w towarzystwie moich najbliższych. Byli ze mną moi rodzice, trener, przyjaciele, ale po godzinie musiałem wyjść z szatni. Nie potrafiłem z nimi rozmawiać. Byłem strasznie wkurzony z powodu przegranej. Przez kilka godzin nie było ze mną kontaktu.

W samotności tłumiłeś emocje?

- Tak. Nigdy nie potrzebowałem pocieszenia. Sam sobie radzę z każdą trudną sytuacją. Jeżeli jestem wkurzony, wolę być sam. Usiądę, włączę telewizor, przejdę się albo pojadę gdzieś autem. I mi przechodzi. Wiem, że tylko ja mogę uporać się z tym, co się aktualnie dzieje. Nie czuję potrzeby wyżalenia się drugiej osobie. Nie wynika to z mojego wygórowanego ego, tylko taki po prostu jestem. Jak ktoś podchodzi i pyta czy potrzebuję pomocy, to odpowiadam, że wszystko gra. Ale nie jestem jakimś dzikusem, więc gdy mój dobry przyjaciel przyjdzie i powie: "ty, stary coś się stało?", to normalnie z nim pogadam. Podstawowym warunkiem jest obecność zaufanych mi osób. Wtedy mogę się otworzyć i  ewentualnie oczekiwać próby wsparcia.  

Przesadziłem, mówiąc o szopach? Nie sądzę. Powiedziałem prawdę. Trenowałem w warunkach, kiedy zimą potrafiło być -25 stopni Celsjusza. Od 10 do 16 roku życia trenowałem na Orkanie w Łodzi. Obskurny balon. Gdy temperatura sięgała powyżej -25 stopni, to trener prosił o zejście z kortu i odwoływał zajęcia

Nie tylko porażki sprawiają, że bardzo się irytujesz. Z mediami też nie jest ci po drodze.

- Ale to właśnie media kreują mnie na człowieka, który ciągle gdzieś kłóci się z dziennikarzami. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Ja z mediami nie mam żadnego problemu. Mam problem tylko z dwoma dziennikarzami. To nie są przypadkowe osoby, które spotkałem na zwykłej konferencji i wymyśliłem sobie konflikt. Nie. To są ludzie, których znałem ponad dziesięć lat. Przychodzili do mnie na treningi, wchodzili do szatni, jedli ze mną obiad. Znałem ich bardzo dobrze. Za każdym razem, gdy czytam, że ja kogoś  wyprosiłem z konferencji prasowej, to wierz mi, że miało to związek z jednym z tych ludzi. Nie wyrzucam osób z konferencji na zasadzie mojego widzimisię. Na Wimbledonie na konferencję przyszedł ten dziennikarz, który wbił mi nóż w plecy. Nie umiem przebywać w jego towarzystwie, nie radzę sobie z tym. Do tego stopnia mnie ten człowiek irytuje, że nie potrafię przebywać z nim w jednym pomieszczeniu.

Ale to jest jego praca. Otrzymał akredytację, więc miał prawo wykonywać swoje obowiązki. Powinieneś sobie zdawać z tego sprawę.

- Rozumiem. Dlatego skierowałem do niego prośbę. Zapytałem się: "Adam, czy mógłbyś wyjść z tej sali?" On z szyderczym uśmiechem odpowiedział, że nie wyjdzie. Drugi raz poprosiłem. Nie kazałem mu się wynosić, jak to później czytałem w gazetach. Dwa razy zwróciłem się z uprzejmą prośbą, żeby wyszedł. Znów się zaśmiał. Ja mam to nagrane. Teraz każdą konferencję nagrywam, bo to, co się pisze później w gazetach i portalach, jest żenujące. Nie ma nic wspólnego z faktami. Poprosiłem więc jego kolegów dziennikarzy, żeby zachęcili go do wyjścia. Cisza. Skoro pozostali dziennikarze nie chcieli ze mną współpracować, to czemu ja mam współpracować z nimi? Zaprosiłem wszystkich zagranicznych przedstawicieli mediów do drugiej sali i przeprowadziłem konferencję. Udzielałem normalnych odpowiedzi, nie było z tym najmniejszego problemu

Odnoszę wrażenie, że za dużo swojej energii przeznaczasz na konflikty pozasportowe.

- Nie wydaję mi się. Jeszcze raz powtórzę. Mam problem jedynie z dwoma dziennikarzami i to są bardzo rzadkie sytuacje. Dochodzi do nich może raz na półtora roku, więc nie można mówić, że marnuję energię na takie rzeczy, bo to są epizody.

Może właśnie dlatego nie warto się nimi tak bardzo przejmować?

- Nikt nie wie, co warto, a czego nie warto. Uważam, że mój sposób na rozwiązywanie tego typu problemów jest odpowiedni. Nie potrafię tolerować ludzi, którzy mnie opluwają. To już nawet nie chodzi tylko o tę konferencję. Takich sytuacji nie do zaakceptowania było wiele. I jest mi to obojętne czy akurat zaczyna się konferencja prasowa. Prosta sytuacja: znasz kogoś od dłuższego czasu, jesteście zakumplowani, rozmawiacie normalnie, żartujecie, spotykacie się na lunche, kawę i nagle ta osoba publicznie cię linczuję. To co robisz?

W jaki sposób linczuje?

- Mówię teraz o tej konferencji po Pucharze Davisa na Torwarze w 2014 roku. Jeżeli ta osoba przebywa z nami w szatni, dostaje od nas bilety, wchodzi do specjalnych stref dla tenisistów, to nie jest to przypadkowy gość, który może sobie pozwolić na bezkarne opluwanie. Po pięciosetowym zaciętym pojedynku z Marinem Cilicem, a wcześniej po równie trudnym meczu z Bornie Coriciem, miałem prawo być wykończony. Wszystko mnie bolało, byłem zmęczony też psychicznie. Takie właśnie są rozgrywki Pucharu Davisa - bardzo wyczerpujące. Do tego czułem na sobie odpowiedzialność. Wiedziałem, że wszyscy patrzą na mnie. To ja byłem głównym singlistą, który miał robić punkty. Już byłem przyzwyczajony, że jak wygrywam, to norma, a jak przegrywam to jestem najgorszy. Trudno gra się w takich warunkach. Przegrałem, ale Chorwaci to nie byli chłopcy do bicia. I jeżeli ten dziennikarz przychodzi na konferencję i publicznie zadaje mi pytania w stylu: "Czy nie uważam, że jesteśmy za słabi na grupę światową?", to w moim odczuciu jest to splunięcie w twarz.

Aż tak?

- Ja tak to odbieram. Zadaje to pytanie człowiek, który uważa się, że jest ekspertem tenisowym, a nie redaktorem z podrzędnego tabloidu. Po prostu nie miał prawa zadać takiego pytania. Po pierwsze nie dostawaliśmy batów 0:5 w 15 minut, tylko zagraliśmy kilka bardzo zaciętych spotkań. Po drugie, jestem człowiekiem ambitnym i po porażce, mimo ogromnych emocji, patrzę przyszłościowo i staram się nie rozdrapywać ran. Minął rok i co się wydarzyło? Znów byliśmy w grupie światowej.

Byłeś wtedy kłębkiem nerwów.

- Nieistotne, czy mam przed sobą kamerę. Jeżeli ktoś wbija mi nóż w plecy, to ja będę reagował impulsywnie, bo taki jestem. I nie dbam o to, co sobie ludzie pomyślą. Posłuchaj. Gdyby ktoś inny zadał to pytanie. To wierz mi, powstrzymałbym się. Nie byłoby tej całej historii. Ale jeszcze raz powtórzę. Przegrałem 2:3 po trzy i półgodzinnej walce, więc nie można po czymś takim stwierdzić, że byliśmy za słabi.

Obawiam się, że kibice tego nie zrozumieją.

- Od nikogo nie wymagam zrozumienia. A kibic zrozumie to, co przeczyta. Nie mam pretensji do fanów. Chociaż wiadomo, zdarzają się różne sytuacje na korcie. Czasami słyszę komentarze np. że sprzedałem mecz. Nie jest to nic fajnego. Już się z tym pogodziłem, że na trybunach może zdarzyć jakiś człowiek, który kupił bilet tylko po to, żeby cię wkurzać, irytować i być pinezką na twoim pośladku.

Nauczyliśmy się, że nie przebierasz w słowach. Twój słynny zarzut, że musiałeś trenować po szopach przeszedł już do historii. Z perspektywy czasu nie uważasz, że wtedy przesadziłeś?

- Nie. Niczego nie żałuję, powiedziałem prawdę. Trenowałem w warunkach, kiedy zimą potrafiło być -25 stopni Celsjusza. Od 10 do 16 roku życia trenowałem na Orkanie w Łodzi. Obskurny balon. Gdy temperatura sięgała powyżej -25 stopni, to trener prosił o opuszczenie kortu i odwoływał zajęcia.

Przed treningiem kierownik obiektu szedł z bańką napełnioną ropą, zalewał ją do maszynki, odpalał i przez pierwsze 40 minut z powodu potwornego smogu od spalin, nie można było wchodzić do środka. Do tego lód i szron z sufitu zaczął się skraplać, bo na noc wyłączano ogrzewanie.

Po treningu schodziłem z zamrożonego kortu do kanciapki, bo trudno to nazwać "clubhouse". Kanciapka z palnikiem gazowym, przy którym razem z ósemką zawodników siedzieliśmy i się ogrzewaliśmy. Wierz mi, tak to wyglądało. Ale nie tylko w Łodzi było źle. Trenowałem też zimą w Poznaniu w hali AZS, gdzie widziałem dziury w szybach w wielkości jajka. Na hali, w której trenowali medaliści mistrzostw świata m.in. Paweł Fajdek. Musiałem trenować w pełnym rynsztunku: kamizelce, bluzie z długim rękawem, czapce, rękawiczkach. Jak inaczej można nazwać te warunki? Pogódźmy się z rzeczywistością i zaakceptujmy fakt, że nasz kraj nie jest fabryką sportowców. To nie Wielka Brytania, gdzie wchodzisz na byle jaki kort i opada ci szczęka do pasa. Pytasz miejscowych: "Ile macie takich kortów?"; "Co dwa kilometry".  - słyszysz odpowiedź.  "Ahaa. Bo my takich w ogóle nie mamy." - można tylko skwitować. 

I wiesz co? Po tej mojej emocjonalnej wypowiedzi o szopach ludzie wcale się nie oburzyli. To media były zbulwersowane, a kibice byli po mojej stronie. Dziennikarze nie zostawiali na mnie suchej nitki, a od zwykłych osób słyszałem: "Super gościu z ciebie, mówisz jak jest"

11.07.2004 WARSZAWA - UL KONCERTOWA - FINAL TURNIEJU TENISOWEGO DLA MLODZIEZY
BARTOSZ BOBKOWSKI

Czyli nie powinniśmy mieć żadnych oczekiwań?

- U nas ośrodki powstają takie, żeby tylko powstały i po pięciu latach wyglądają, jakby miały się zaraz rozpaść.

Nie zgadzam się. Obiekt MKT w Łodzi jest bardzo nowoczesny. 

- W porządku. Jak na te warunki, jakie mamy w Polsce, to prezentuje się całkiem przyzwoicie. Ale patrząc na kraje, z którymi nawet sąsiadujemy, to bardzo dużo nam brakuje. Nie mówię tego, że chcę ponarzekać i jest mi z tym źle. Absolutnie. Jeśli o mnie chodzi, to już przywykłem do trenowania w najgorszych warunkach, których moi koledzy po fachu - takich "obiektów" - w ogóle na oczy nie widzieli.

Kogo masz na myśli?

- Wszystkich. Gdybym teraz takiego Gregora Dimitrowa wziął i pokazał mu gdzie trenowałem, to by mnie wyśmiał. Szczerze, to nawet wstydziłbym się go zaprowadzić w to miejsce, gdzie rozwijałem się jako młody tenisista. Spaliłbym się ze wstydu.

Nadal uważasz, że Polska to kraj bez perspektyw?

- Zależy o jakich perspektywach mówimy. Pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy to sport. Ani się jakoś wybitnie nie znam na biznesie, ani na normalnej pracy, więc mogę mówić tylko o swojej profesji. Jest ciężko. Jeżeli w Krakowie, drugim co do wielkości mieście w kraju, nie ma ani jednej hali tenisowej z twardym kortem, głównej nawierzchni, na której gra się na świecie, gdzie w innych państwach jest ich na pęczki, to o czym chcemy rozmawiać? W Łodzi od sześciu lat jest jeden obiekt z prawdziwego zdarzenia.

Z Agnieszką Radwańską pokazaliście jednak, że mimo trudnych warunków, można się wybić.

- Oczywiście, jeżeli ktoś naprawdę chce uprawiać ten sport, to będzie go uprawiał. Bez względu na to, czy te warunki są ciężkie czy dobre. Od małego miałem pod górkę jeśli chodzi o korty, bo ich zwyczajnie nie było. Trenowałem na tym balonie, który wyglądał gorzej niż szopa. Uwierzcie mi. Zacieki, grzyby, skuwanie lodu z kortu. Obecne zimy, to wiosna w zasadzie. Ale mnie to nie przeszkadzało. Cieszyłem się, że mogłem grać w tenisa. W przeciwieństwie do tego, co się dzieje obecnie, to nie płakałem mamie w rękaw: "Proszę zabierz mnie stąd, zimno mi jest".

Teraz w łódzkiej hali MKT jest raczej chłodno, jakieś 13-14 stopni. Jeżeli widzę skarżących się rodziców u trenera, że jego dziecko nie będzie trenowało, bo jest za zimno, to mnie krew zalewa i ciśnienie mi się podnosi.

Czujesz się odrzuconym sportowcem przez Polaków?

- Ale w naszym kraju zawsze tak to wyglądało, że jak ktoś wygrywa, to jest bożyszczem narodu. Jak zacznie przegrywać, to jest mieszany z błotem. Tak było w przypadku Adama Małysza, który wygrywał przez trzy lata z rzędu, a gdy zdarzył mu się pierwszy słabszy sezon, to ludzie go skreślili. Tak samo jest teraz z Robertem Lewandowskim. Dzięki niemu Polska zaczęła regularnie wygrywać, on sam bije rekordy w strzelaniu goli, ale nie chcę nawet myśleć co będzie się działo, jeśli - odpukać - na mundialu nie wykorzysta rzutu karnego w pierwszym meczu z Senegalem. Kurczę, naprawdę nie wiem co w nas jest, że mamy takie podejście. Przecież w Polsce nie mamy zbyt wielu sportowców, którzy są rozpoznawalni na świecie.

15.09.2017 Szczecin . Jerzy Janowicz podczas meczu w trakcie turnieju tenisowego Pekao Szczecin Open .
Fot. Cezary Aszkielowicz / Agencja Gazeta
SLOWA KLUCZOWE:
mecz sport tenis tenisista
ZDJĘCIE DO WKŁADKI:
DLOSZ strony lokalne GW - Szczecin
CEZARY ASZKIEŁOWICZ

Nie szanuje się u nas sportowców?

- Podam przykład. Jak byłem dzieckiem, miałem 10 lat, na korty tenisowe MKT w Łodzi przyjeżdżał Bartek Dąbrowski. Grał ligowy mecz, powtarzam ligowy mecz. Zawodnik, który był najwyżej na 210. miejscu  na świecie. Wokół kortu, były tłumy. Jak z szatni wychodził Bartek, ja wisiałem na siatce, która oddzielała mnie od kortu. Nie zszedłem z niej, dopóki on nie skończył grać. Wisiałem i śliniłem się, patrząc jak gra Bartek. Teraz czegoś takiego nie ma. Nieważne czy trenuje Iśka [Agnieszka Radwańska] czy ja, nawet za czasów, gdy byłem na 14. miejscu w rankingu. Przychodzi rodzic, może spojrzy na 30 sekund, dziecko ewentualnie strzeli sobie z nami "selfie" i idzie do domu. Nie ma takiego zainteresowania, które ja pamiętam. Kiedyś wchodził Bartek każdy mu panował, był szanowany.

Ty jesteś wybuchowy, niepokorny. Może kibice chcieliby bardziej ułożonego Janowicza?

- Wierz mi, że Dąbrowski nie był aniołkiem. Rzucał rakietami po płotach, bluźnił, kopał dziury w korcie, ale był szanowany. Grał w tenisa na dobrym poziomie. Bez względu na to jak się zachowywał, ludzie go cenili.

Trudno będzie ci zdjąć łatkę "bad boya" polskiego sportu.

- OK, nazywają mnie "bad boyem". Niech będzie. Tylko że ja jestem niegrzeczny dla kogoś, kto też mi zajdzie za skórę. Jeżeli ktoś wbija mi nóż w plecy, to gwarantuję, że ja wbiję 15 takich noży. Tak to działa. A jeżeli ktoś jest dla mnie dobry, normalny przede wszystkim, to ja jestem dla niego trzykrotnie milszy. Po prostu nie umiem udawać, gdy ktoś pluje mi w twarz, że pada deszcz. I nie ma to dla mnie znaczenia, czy ktoś mnie opluwa przed kamerą czy poza nią. Zawsze będę sobą. Obojętnie, jakie tego mają mnie spotkać reakcje, czy negatywny artykuł na drugi dzień.

Trenerzy pewnie też nie mieli z tobą łatwo.

- Zawsze wierzyłem w swoje umiejętności. Uwielbiałem grać w tenisa, za to mniej przepadałem za treningami. Bardziej ekscytowałem się rywalizacją, w której liczyło się zdobywanie punktów. Treningi na zasadzie stania w jednym miejscu i wykonywania ciągle tego samego ćwiczenia, zwyczajnie mnie nudziły. Inna sprawa, że mam charakter, dzięki któremu nigdy nie dałem się zniszczyć.

Czyli?

- Miałem 14 lat. Trener X powiedział, że zaczynamy pracę nad zmianą mojego forhendu. Odpowiedziałem mu gwałtownie, że nie będę zmieniał żadnego forhendu, bo ćwiczyłem go od wielu lat. Odpuścił mi, ale cała siódemka zawodników, z którymi trenowałem zdecydowała się podporządkować nowym regułom. Jaki był efekt? Wszyscy oprócz mnie przestali grać w tenisa.

Z trenerami zawsze miałem tak, że każdy z nich musiał zdobyć mój szacunek. Gdy widzę się z nowym szkoleniowcem, to już po trzech minutach wiem, czy będę z nim współpracował. Pewnie część osób, które będą to czytać, pomyślą sobie, że jestem bufonem i wszechwiedzącym gościem. Ale to nie tak. Zawsze pracowałem z tymi trenerami, do których miałem zaufanie. Tak jest teraz w przypadku Guentera Bresnika. Światowi zawodnicy zmieniali swoich opiekunów multum razy. Ja tylko czterokrotnie. 

"Zły chłopiec", "Bufon" - jak reagujesz na takie przydomki?

- Nie obchodzi mnie to. Jak mogą mnie oceniać ludzie, którzy nie widzieli mnie nigdy na oczy.

Wystarczy, że obejrzą parę meczów, podczas których kłóciłeś się z sędziami, rzucałeś rakietami i od razu wyrabiają sobie zdanie.

- To inaczej. Jak mogę się przejmować oceną ludzi, których to ja nigdy widziałem. No nie mogę.

Ludzie mi wytykają, że ciągle kłócę się z sędziami i krzyczę na nich. Tak jest? OK, to wyobraźmy sobie, że pracujesz w barze. Stłukłeś dwie szklanki. Przychodzi do ciebie szef i oznajmia, że zapłacisz za straty i nalicza zapłatę za dziesięć szklanek. Bronisz się: "Ale jak to? Przecież stłukły się tylko dwie!". Słyszysz: "A mnie się wydaję, że stłukłeś tych szklanek dziesięć". Godzisz się z tym, czy jednak walczysz? Jestem pewien, że wybierasz drugą opcję, bo w grę wchodzą twoje pieniądze. Jeżeli sędzia myli się na moją niekorzyść w bardzo ważnym momencie, który zmienia losy meczu, to ja nie mogę przejść obok tego obojętnie. Patrząc na standardy światowego tenisa, ja jestem oazą spokoju. Spójrzmy na Nicka Kyrgiosa, który obraża rywali, kibiców, a niedawno sędzinę nazwał "obciągarą".

?

- No tak było. Djoković łamał rakiety, wynosił krzesła, Murray też łamał rakiety  To są normalne tenisowe sytuacje, ale w Polsce o tym się nie pisze, że Djoković jest chamem i burakiem, bo się pokłócił. Kogo to interesuje? Najważniejsze jest zachowanie Janowicza.

Jerzy Janowicz Jerzy Janowicz CHRISTOPHE ENA/AP

Czytasz gazety?

- Zero.

Nic a nic? Nie przeglądasz nawet portali? 

- Wszystkie artykuły, szczególnie te dziwaczne na swój temat, przysyłają mi znajomi, czasami "Isia". Ale to nie jest też tak, że Agnieszka siedzi i czyta te wszystkie teksty, tylko też ktoś jej podesłał. Owszem, znam sportowców, którzy cały czas klikają i śledzą newsy na swój temat. Mi to po prostu zwisa.

Na swoim instagramie napisałeś niedawno, że 2018 będzie twoim rokiem. Jeszcze wierzysz, że odzyskasz formę? 

- Mamy początek lutego. Nic poważnego się jeszcze nie dzieje. Gdyby to był wrzesień, to mógłbym panikować. Daję sobie jeszcze półtora, dwa miesiące i będziemy walczyć. Po wyleczeniu lewego kolana wróciłem prawie do swojego najlepszego tenisa. Zacząłem super grać. Prezentowałem poziom sprzed trzech-czterech lat. Zagrałem świetny turniej w Sztokholmie, gdzie przegrałem zacięte spotkanie z Dimitrowem. Wiadomo, że nawet jak jesteś w optymalnej formie, to czasami się nie wygrywa. Inni też walczą. Poza tym światowy tenis jest na takim poziomie, że mecze wygrywa się nie tylko formą, ale też trochę szczęściem, jakimś przypadkiem, dyspozycją dnia. Jest miliard czynników, które wpływają na końcowy sukces.

Trudno się dziwić, że jestem poirytowany kolejną kontuzją. Dopiero co zacząłem się cieszyć dobrym zdrowiem i powracającą formą, a przytrafił mi się uraz prawego kolana. Szkoda, bo zacząłem się w końcu dobrze poruszać po ponad dwóch latach kłopotów. Naprawdę z ręką na sercu po raz pierwszy mogłem biegać na sto procent. Przyjechał do mnie Grzegorz Panfil, aby potrenować i powiedział: "K., Jerzyk ja cię nie mogę skończyć. Co się dzieje?". Mówię: "Grzesiu, tydzień temu przestało mnie boleć kolano". To wiele wyjaśnia.

Niedawno zadebiutowałeś, jako komentator w Eurosporcie. Spodobała ci się praca przed mikrofonem?

- Fajne przeżycie. Nie stresowałem się, bo jak mógłbym się stresować mikrofonem, który widziałem przed sobą już milion razy? Znam tenis, wiem co się dzieje na korcie. Wydaję mi się, że ten komentarz był zjadliwy dla widzów. Była to bardziej jednorazowa przygoda niż przyszłościowy projekt. Nie sądzę, żeby miało się to stać moim nowym źródłem dochodów.

Masz pomysł na życie po tenisie?

- Na tę chwilę nie dopuszczam do siebie myśli, żebym miał zakończyć karierę. Jeżeli pojawi się taka perspektywa, że będę musiał pożegnać się z tenisem z powodu zdrowia, to będę wtedy myślał co dalej.

Wrócisz do czołówki?

- Chciałbym, ale nie mam pojęcia co się wydarzy. Kolano może się nie zregenerować, wszystko jest możliwe. Zależy mi na powrocie do elity. Jestem przekonany w 99 procentach, że gdyby zdrowie mi pozwalało, to cały czas bym się w niej utrzymywał.

Rozmawiał Damian Bąbol

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.