Agnieszka Radwańska: - Trochę tak, bo nie znałam jej dość dobrze. Widziałam ją parę lat temu na Florydzie, ale w turnieju juniorskim, a poza tym, obserwowałam ją tylko trochę w poprzedniej rundzie, gdy wygrała z Jeleną Janković. Szczerze mówiąc, trochę mnie dziś zaskoczyła, bo spodziewałam się typowo amerykańskiej gry, czyli bardzo agresywnych uderzeń. Ze mną zagrała inaczej niż z Janković. Częściej slajsowała, zwalniała piłki. Próbowała też dropszotów. Grała raczej na przerzut, niż "po amerykańsku". Ale dostosowałam się. Zauważyłam, że ma mocniejszy forhend, więc starałam się grać na bekhend, który ma zdecydowanie bardziej defensywny. To był zacięty mecz.
W poniedziałek był potworny upał, więc cieszę się, że udało się wygrać w dwóch setach, choć potem okazało się, że Venus Williams miała jeszcze łatwiej, bo Anę Ivanović, przez jej kontuzję, pokonała właściwie po jednym [Serbka skreczowała przy 1:6, 1:0 - przyp. j.c.].
- Tak zdecydowaliśmy. Było gorąco. Tata nie lubi upału, wolał oglądać mecz z restauracji w telewizorze... A tak na serio, to uznaliśmy, że skoro i tak w Wielkim Szlemie coaching jest zabroniony, to tak będzie lepiej [coaching to dozwolona w turniejach WTA pomoc trenera udzielana w trakcie meczu - przyp. j.c.]. Mniej nerwów dla niego i dla mnie.
- Do Justine to jeszcze bardzo daleko (śmiech). Dziewczyna na pewno jest zdolna, ale na razie nie dostrzegam podobieństw z Henin.
- Tamten mecz był oczywiście najtrudniejszy. Sama sobie w nim zgotowałam takie problemy. Ale w tym roku nie było właściwie łatwych pojedynków. Od dawna powtarzam, że miałam znacznie cięższe losowanie. Martinez Sanchez, potem dwie Chinki, teraz Amerykanka Oudin. Wszystko bardzo trudne rywalki.
- Jakoś ciągle mam w Wimbledonie pecha. Zawsze gra mi się tutaj najlepiej, ale w ćwierćfinale albo trafiam na Serenę albo na Venus, a jak nie na siostry Williams, to na Kuzniecową. Venus? Wiadomo - wielka mistrzyni, broni tytułu, wygrała tu pięć razy, trawa to jej ulubiona nawierzchnia. Jeśli trafia z serwisem, właściwie nie da się jej zatrzymać. Zresztą obie siostry grają podobnie, uderzają bardzo mocno, dominują. Ostatni raz z Venus grałam chyba na US Open...
- To znaczy w Miami...
- Ojej, faktycznie! Ostatnio w Rzymie, w tym roku. Trochę już mi się mieszają te mecze (śmiech). Moje pojedynki z Venus wyglądały różnie. W Miami na twardej nawierzchni było sporo walki, a w Rzymie prawie wcale. We Włoszech nie czułam się dobrze. Byłam wtedy bardzo zmęczona poprzednimi rundami.
- Ja nie widzę u Venus żadnych oznak niedyspozycji. O kontuzji spekuluje się od kilku dni, ale to, że ma taśmę na kolanie, o niczym nie świadczy. To pewnie tylko profilaktyka, zabezpieczenie. Liczę na to, że nie mam już nic do stracenia. Ona jest faworytką, ale spróbuję zagrać na 100 procent. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
- U nas też były takie komunikaty. Fajnie, że ostrzegają, tylko co mamy zrobić. Nie przychodzić na korty? Nie wchodzić do szatni?
- To taki jednorazowy układ. Prawdopodobnie tylko na mecz z Oudin. To nie jest jakaś nowość na Wimbledonie. Tenisistki często sprzedają miejsce na naszywkę na stroju jeśli pojawi się sensowna oferta. Ja się tym nie zajmuję, tylko mój menedżer.
- Nie myślę o takich sprawach dopóki turniej się nie skończył, ale na pewno nie omieszkam wybrać się w Londynie na jakieś małe zakupy.
- Chciałyśmy iść na jakiś musical, ale nie było biletów. Poszłam z Karoliną Woźniacki i jej bratem Patrykiem do kina na film "Hangover". Mnie to wyszło na dobre, jej mam nadzieję też [nie wyszło, reprezentująca Danię Woźniacki przegrała po południu walkę o ćwierćfinał z grającą dla Niemiec Sabine Lisicki 4:6, 4:6 - przyp. j.c.].