Fabrice Santoro: Faworytem w Paryżu jest Nadal

Djoković gra fantastycznie, poprawił forhend, zbliżył się do siatki, ale na Roland Garros stawiam na Rafaela Nadala. Pięciokrotny mistrz nie odda tytułu łatwo. To są jego korty - mówi dla Sport.pl Fabrice Santoro, legenda tenisa.

Santoro przyjechał do Warszawy na zaproszenie deblistów Mariusza Fyrstenberga i Marcina Matkowskiego. W piątek na kortach Warszawianki zagrał w pokazowym turnieju Siemens AGD Cup. W najważniejszym meczu Francuz, którego partnerem był Marcin Gawron, przegrał po zaciętej walce z "Frytką" i "Matką" 5:7 (rozgrywano tylko jednego seta).

Jakub Ciastoń: Jako jedyny tenisista grał pan w czterech różnych dekadach. Zaczął pod koniec lat 80., skończył karierę w 2010 r. na Australian Open. Co w męskim tenisie w tym czasie najbardziej się zmieniło?

Fabrice Santoro: Stał się dużo szybszy, jest w nim znacznie więcej siły niż kiedyś. Największa zmiana nastąpiła w przygotowaniu fizycznym. Sprawność zawodników i ich trening są dużo bardziej profesjonalne niż kiedyś. Wszystko jest rozpisane co do minuty, pojedynczej kalorii w posiłku, nad każdym szczegółem czuwa sztab fachowców. Kiedyś było więcej intuicji, luzu.

Wolał pan lata 80. czy obecne czasy?

- Nie da się ich porównywać. Wtedy sprawiało mi ogromną przyjemność oglądanie w telewizji Johna McEnroe, a potem gra z nim na korcie. Albo z Connorsem. Ale potem pojawili się Agassi, Sampras, Federer, Nadal i inni wspaniali zawodnicy. Choć tenis się zmienia, zawsze ma w sobie coś, co przyciąga uwagę i sprawia, że jest interesujący. Trudno jest porównywać epoki nie tylko w tenisie, sport się zmienia jako całość.

Kibice uwielbiali pana za niepowtarzalny styl gry - z genialnym wyczuciem piłki, wolejami, lobami i unikalnym oburęcznym forhendem. Był pan dzięki temu rozpoznawalny, wygrywał efektownie, ale z czasem zawodnicy grający coraz bardziej siłowo zaczęli dominować. Nie myślał pan nigdy, żeby zmienić styl?

- Ale ja nie umiałbym inaczej grać! Nigdy nie wyobrażałem sobie, żeby uderzać piłkę z forhendu, trzymając rakietę w jednej ręce. Kiedyś, jeszcze jak byłem juniorem, jeden trener chciał mnie odzwyczaić i przekonywał: "Jak chcesz do czegoś dojść w tenisie, musisz grać jedną ręką". Ale go nie posłuchałem.

I jednak do czegoś pan doszedł...

- Nie miałem mocnego uderzenia, serwisu, ale miałem system. Dostosowywałem taktykę do każdego przeciwnika, starałem się kombinować, przechytrzyć rywala. W komputerze stworzyłem alfabetyczną listę wszystkich tenisistów, gdzie notowałem ich słabe strony, jak grać, żeby ich pokonać. Przed każdym meczem sprawdzałem, czy jest na liście. Taktyka była moją siłą, ale też zdrowie. Byłem bardzo... grzecznym tenisistą, wcześnie chodziłem spać, zero alkoholu, papierosów. Dzięki temu utrzymywałem się w formie przez tyle lat. Mój oburęczny forhend okazał się zbawienny dla moich pleców, nigdy mi nie dokuczały, bo obciążenia zawsze rozkładały się symetrycznie, inaczej niż u reszty zawodników. W tenisie bardzo ważne jest słuchanie swojego ciała, musisz żyć z nim w zgodzie. Wbrew pozorom to jest podstawa sukcesu.

Był pan zmorą Marata Safina. Wielki jak niedźwiedź Rosjanin, były numer jeden na świecie, wychodząc na mecz z panem, mówił, że idzie na śmierć. Pokonał go pan siedem razy, w czym tkwił sekret?

- Safin? A lot of fun! Gdy wychodził na kort, był tak zdenerwowany, że jednego seta miałem już w kieszeni, a jak miałem jednego, to dalej już było łatwiej (śmiech). Decydujące było to, że Marat nie znosił, kiedy grałem slajsem [podciętą piłką] na jego forhend, strasznie się wtedy mylił. Umiałem też dobrze czytać jego serwis, musiał serwować asy, żebym nic nie mógł zrobić. A z czasem mecze ze mną stały się też dla niego problemem mentalnym. Ciągle przegrywać z takim gościem jak ja - to musiało boleć!

Jaki moment kariery uważa pan za najważniejszy?

- Zwycięstwo w finale Pucharu Davisa na wyjeździe z Australią w 2001 r., wygraną w pięciu setach z Safinem na French Open [w III rundzie w 2001 r.], a także każdy z sześciu moich triumfów w imprezach ATP.

Słynie pan też z tego, że wygrał pojedynki z 17 różnymi numerami jeden na świecie, m.in. z Connorsem, Wilanderem, Beckerem, Edbergiem, Agassim, Samprasem, Federerem. Kto z nich był najlepszym rywalem?

- Trudno porównywać numery jeden, bo każdy z nich zasłużył na ten tytuł, grając w różnych czasach. Dla mnie wyjątkowe były jednak zawsze mecze z Federerem i Agassim. Z Federerem przyjemnie było nawet przegrać. Gra fantastycznie, nikt nie ma tak różnorodnego, pięknego tenisa. To także mój przyjaciel, mówi w moim języku, często rozmawialiśmy, co było dla mnie ważne. Agassi? Bo przepięknie uderzał piłkę. Nikt nie miał tak idealnego forhendu i bekhendu.

Federer jest lepszy niż Sampras?

- Ja bym dał mu przewagę, ale kto wie, nie da się tego porównać, bo jak Amerykanin odchodził, to pojawił się Roger. Za krótko rywalizowali między sobą.

Sampras nazwał pana "Magikiem", lubi pan ten przydomek?

- Uwielbiam, bo powiedział to Sampras. To było po meczu w Indian Wells w 2002 r., który zresztą przegrałem 5:7 w trzecim secie. Myślę, że mimo porażki to był najpiękniejszy dzień mojego życia. Pete idealnie zdefiniował moją grę jednym słowem. "Magikiem" zostałem na zawsze.

Śledzi pan dalej męski tenis? Czy niepokonany od pół roku Djoković może wygrać z Nadalem także na French Open?

- Nie oglądałem turniejów na początku roku, ale widziałem ostatnią imprezę w Rzymie. Djoković gra fantastycznie, największa zmiana to jego forhend, uderzenie, które miał kiedyś wyraźnie słabsze, teraz jest niezwykle groźne. Serb gra też bliżej siatki, agresywniej. Na Roland Garros postawiłbym jednak na Nadala. Rafa to pięciokrotny mistrz, nie odda swojego tytułu łatwo, to są jego korty.

Federer zdobędzie jeszcze kiedyś tytuł w Szlemie?

- Nie będzie już najlepszy na świecie, nie będzie dominował jak kiedyś, ale wciąż stać go raz na jakiś czas na świetny turniej i zwycięstwo w Szlemie. Może nie w Paryżu, ale na Wimbledonie i US Open na pewno.

W zeszłym roku pan oraz Arnaud Clément straciliście rekord najdłuższego meczu w historii. Wasze 6 godz. i 33 minuty zastąpili 11 godz. i 5 minutami John Isner i Nicolas Mahut na Wimbledonie.

- Kiedy o tym usłyszałem, pomyślałem, że to niemożliwe. Jak można grać 11 godzin? Ten rekord na pewno nigdy nie zostanie pobity. Długie mecze efektownie wyglądają na papierze, ale zazwyczaj nie są to wielkie widowiska, bo jeśli nikt przez kilka godzin nie jest w stanie przełamać serwisu i jest wynik 70-68 w gemach, to czy to jest dobry mecz?

Od triumfu Yannicka Noah w Paryżu w 1983 r. francuski mężczyzna nie zdołał wygrać w Wielkim Szlemie. Macie system, pieniądze, tysiące juniorów, czego brakuje?

- Mamy mnóstwo talentów, świetnych graczy, ale nie mamy supertalentu takiego jak Federer czy Nadal. Pyta pan, dlaczego Francuz nie wygrał w Szlemie? A kto wygrał? 25 Szlemów w ostatnich latach wygrał Roger i Rafa. Szlemy są tylko cztery w roku. Andy Roddick wygrał jeden, tylko jeden. Murray - zero. Amerykanie, Brytyjczycy, Australijczycy też mają problemy. Tenis stał się globalnym sportem, jest ogromna konkurencja, wybić się na sam szczyt jest piekielnie trudno.

Tsonga, Monfils, Simon, Gasquet - kto z francuskich zawodników ma największą szansę na Szlema?

- Kilka lat temu powiedziałbym, że Tsonga, ale coś się zepsuło i Jo przestał się rozwijać tak szybko. Monfils sprawia wrażenie, że ma wszystko - jest bardzo silny fizycznie, dobrze serwuje, świetnie się rusza. Ale jest kruchy, za często łapie kontuzje. Gasquet? Zapowiadał się na wielki talent, ale jego kariera się załamała. Teraz znów odżyła, pokonał w Rzymie Federera i Berdycha, ale czy coś z tego wyniknie? Niech mnie pan spyta za rok.

Co pan robi po zakończeniu kariery? Ciągnie pana do pracy trenera?

- Nie, bo trener jak zawodnik cały rok spędza poza domem, nie ma czasu dla rodziny, a ja chcę być z córką. Jestem współudziałowcem turnieju tenisowego w Metz, współpracuję jako ekspert z największym francuskim radiem - RTL, wciąż mam też kontrakt z Lacoste i innymi sponsorami. Jak widać, gram też w pokazówkach.

Do Warszawy przyjechał pan na zaproszenie Mariusza Fyrstenberga i Marcina Matkowskiego. Co pan sądzi o naszych deblistach?

- To świetna para. Marcin jest jednym z lepiej serwujących zawodników. Mają 30 i 31 lat, co w deblu wciąż jest młodym wiekiem. Przed nimi jeszcze kilka lat kariery. Na pewno stać ich na wygranie Szlema.

A kobiecy tenis pan śledzi? Powie pan coś o Agnieszce Radwańskiej?

- Widziałem kiedyś jej mecz. Podoba mi się, jak gra, bo myśli na korcie. Jest sprytna, nie stawia wyłącznie na siłę. W kobiecym tenisie na pewno się wyróżnia.

Fabrice Santoro, 39 lat. Urodził się na Tahiti w Polinezji Francuskiej, od lat mieszka w Genewie. Zagrał w 70 turniejach Wielkiego Szelma, zarobił 10 mln dol. Wygrał sześć imprez ATP w singlu i 24 w deblu, w tym dwukrotnie Australian Open, w 2001 r. zwyciężył z Francją w Pucharze Davisa. W trakcie kariery pokonał 17 różnych liderów rankingu ATP - od Connorsa i Wilandera po Roddicka i Federera. Karierę skończył w 2010 r. podczas Australian Open. Ze względu na lekki, techniczny styl gry był jednym z ulubieńców fanów tenisa na całym świecie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.