Emiraty przyznały wizę izraelskiemu tenisiście

Zjednoczone Emiraty Arabskie przyznały wizę tenisiście Andy'emu Ramowi z Izraela. Dzięki temu nie stracą turnieju w Dubaju i uratują inne miliardowe inwestycje sportowe.

Awantura, o której pisały media na całym świecie, zaczęła się tydzień temu od niewinnego z pozoru incydentu. ZEA nie dały wizy Shahar Peer, która chciała grać w turnieju w Dubaju. Impreza z pulą nagród 2 mln dol. odbywa się tuż przed męską. Odmowa była rutynową decyzją konsularną. ZEA, jak wiele innych państw arabskich, nie utrzymują żadnych stosunków z Izraelem. - To zła decyzja. Sport nie powinien mieszać się do polityki. Równe traktowanie wszystkich jest naszą podstawową zasadą - grzmiał Larry Scott, szef kobiecej federacji WTA. Po raz pierwszy zagroził, że Dubaj może stracić turniej.

- Szanujemy panią Peer, ale nie dostała wizy ze względu na jej własne bezpieczeństwo - tłumaczyli arabscy organizatorzy. - Gdyby przyjechała, jej życie byłoby zagrożone. Nastroje w krajach arabskich po ostatnich wydarzeniach na Bliskim Wschodzie są napięte - mówił dyrektor turnieju Salah Tahlak, nawiązując do izraelskiej interwencji w Strefie Gazy, w której zginęło ok. 1,3 tys. Palestyńczyków. - Obawialiśmy się zamieszek - dodał. Jako przykład podał niedawny występ Peer w Nowej Zelandii, w której z trybun zwisały antyizraelskie transparenty, słychać też było obrażające Shahar okrzyki. Peer służyła w izraelskiej armii, do niedawna wojskowi sami zabraniali jej jeździć do krajów arabskich. Ale w zeszłym roku po raz pierwszy przyjechała do Kataru. Jej wizyta upłynęła spokojnie, nic się nie stało.

Zachowanie ZEA potępiło wiele tenisowych sław z Billie Jean King, Venus i Sereną Williams na czele. Wsparcie dla imprezy wycofały "Wall Street Journal Europe" i Tennis Channel, który zawiesił transmisje. - Ten bojkot to jedna z najbardziej oczywistych rzeczy, jakie przyszło nam zrobić. To niedopuszczalne, żeby sportowcom odmawiano prawa do gry ze względu na pochodzenie czy religię - mówił Ken Solomon, dyrektor stacji. WTA zastanawiała się, jak zrekompensować Izraelce absencję. W światowym rankingu zajmuje 45. miejsce, ale teoretycznie, gdyby miała szczęście i wygrała turniej, zarobiłaby 350 tys. dol. Był nawet pomysł, by przerwać tegoroczną edycję imprezy, ale Peer sama poprosiła, by tego nie robić ze względu na inne tenisistki.

Męska federacja ATP postanowiła być twardsza. Postawiła ultimatum. Ogłosiła, że zabierze w przyszłym roku swój turniej, jeśli wizy do końca tygodnia nie otrzyma deblista Andy Ram, triumfator Australian Open z 2008 r. - Mają okazję, by naprawić oczywisty błąd - mówił Kris Dent z zarządu ATP.

W czwartek Izraelczyk wizę dostał. Na wyjątkowych, jak ogłosiły władze ZEA, zasadach. W rzeczywistości chodziło o miliardy dolarów wpłacanych przez sponsorów, które mogły wyciec z Dubaju. Stawka zrobiła się po prostu za wysoka. Arabskie państwo od kilkunastu lat chce stać się sportową metropolią. Za pieniądze naftowych szejków zbudowało tor Formuły 1, organizuje się turnieje golfowe, a nawet MŚ w siedmioosobowym rugby. W Dubaju siedzibę ma od niedawna Międzynarodowa Federacja Krykieta (ICC), która przeniosła się z Londynu. Szejkowie przez sponsoring robią potężne interesy z Europą i USA. Przestraszyli się, że utracą zaufanie i miliardy dolarów. Nie chcieli ryzykować.

Szwedzi też nie chcą. W środę ogłosili, że zagrają mecz z Izraelem w Pucharze Davisa przy pustych trybunach. Boją się o bezpieczeństwo zawodników przyjezdnych. W Malmö zapowiedziano bowiem antyizraelskie protesty - To wstyd, że obawa przez polityczną demonstracją zmusza do wypędzania kibiców z hali - powiedział Michael Klein, szef Izraelskiej Federacji Tenisowej.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.