Tenis w szkocką kratę

- Jestem Szkotem, ale też Brytyjczykiem - mówi dumnie Andy Murray, finalista US Open 2008. Chłopak z małego miasteczka, który jako dzieciak był świadkiem przerażającej tragedii, ma szansę zostać pierwszym brytyjskim triumfatorem Wielkiego Szlema od 72 lat.

13 marca 1996 r. do podstawówki w malutkim szkockim Dunblane wkroczył Thomas Hamilton. Uzbrojony w dwa rewolwery szaleniec, były opiekun skautów i sprzedawca w szkolnym sklepiku, zastrzelił 16 dzieci i nauczyciela, a następnie popełnił samobójstwo. Do dziś jest to najtragiczniejsza zbrodnia tego typu w Wielkiej Brytanii.

Ośmioletni wtedy Andy wyszedł z tragedii nie draśnięty, przynajmniej fizycznie. W porę zdążył skryć się pod biurkiem w pokoju dyrektora szkoły. Nie lubi wracać wspomnieniami do tego wydarzenia. - Byłem za mały, by zrozumieć do końca, co się stało. Ale dla naszego miasteczka to był najczarniejszy dzień w historii. Na wszystkich odcisnął swoje piętno - pisze Murray w swojej autobiografii "Hitting Back".

Urodził się w Glasgow, ale całe dzieciństwo spędził w Dunblane. Pochodzi ze sportowej rodziny. Jego dziadek Roy Erskine kopał w latach 50. piłkę z Hibernianie, klubie którego kibicem Murray jest do dziś. Zresztą Andy sam był niezłym piłkarzem, gdy miał 13 lat do swojej juniorskiej drużyny próbowali go ściągnąć słynni Glasgow Rangers. Brat matki Andy'ego był zawodowym golfistą. Jego ojciec William, też nie stronił od golfowego kija, choć już amatorsko.

Dwie najważniejsze osoby w życiu Andy'ego, które miały wpływ na to, że został wybitnym tenisistą, to matka Judy i starszy o dwa lata brat Jamie. Judy Erskine-Murray była najlepszą w Szkocji tenisistką, wielokrotnie wygrywała w regionalnych mistrzostwach. Była też trenerką juniorskiej i seniorskiej kadry. Od początku wiedziała, że jej synowie też będą grali w tenisa, i to zawodowo. Miała plan i wiedziała, jak go realizować. I choć zdarzyły się przykre skutki uboczne - jej ambicja doprowadziła m.in. do rozpadu małżeństwa z Williamem, który nie mógł znieść ciągłych wyjazdów żony - to Judy w końcu dopięła swego.

Gdy w październiku 2005 r. Andy pokonał w Bangkoku Robina Soederlinga i przedarł się do pierwszej setki rankingu ATP, wysłał SMS-a: "I did it mum", czyli "Zrobiłem to mamo".

Nie ma jak u mamy

Początki były proste. Andy w wielu trzech lat dostał do ręki rakietę i razem z bratem obijał w domu wszystkie ściany. Potem zaczęły się wyjazdy na turnieje dla dzieci. Pani Murray woziła całą drużynę tenisowych szkrabów busem.

Jamie po raz pierwszy przegrał z młodszym bratem na turnieju do lat 12 w Solihull. Po meczu w busie doszło do bójki. Andy się przechwalał, więc Jamie uderzył go w twarz. Matka musiała zatrzymać samochód, żeby ich uspokoić. Do tego czasu Jamie był drugi na liście najlepszych juniorów świata, ale od tej pory przegrywał z Andy'm już regularnie. Stało się jasne, że młodszy będzie lepszy.

Do dziś Jamie jest w cieniu brata, a jego kariera ogranicza się wyłącznie do debla i występów w Pucharze Davisa. Ale bracia żyją w zgodzie. - Ja jestem ten uśmiechnięty, a on ten ponury, ale jakoś się dogadujemy - mówi starszy. - Nie doszedłbym tam, gdzie jestem, gdyby nie mój brat, z którym od początku mogłem rywalizować - podkreśla natomiast młodszy.

- Nigdy nie widziałem takiego chłopaka. Zawsze chciał wygrać każdą piłkę, nie odpuszczał - wspomina Leon Smith, jego trener z czasów juniorskich. Od innych dzieci Andy'ego różniły dwie rzeczy: zadziorność, chęć zwycięstwa za wszelką cenę oraz głowa. - To zawsze był chłopak, który myślał na korcie. Dzieci po meczu zazwyczaj znikały, szły się bawić. On obserwował rywali. Już w wieku 11 lat, patrząc na turniejową drabinkę, potrafił powiedzieć coś o przeciwnikach, np. "Ten gość nie lubi chodzić do siatki, ten ma słaby forhend" - opowiadał Smith. Andy był perfekcjonistą. Wściekał się, gdy tylko coś mu nie wychodziło. Wymagał od siebie idealnej gry.

Gdy Andy miał 12 lat, wygrał Orange Bowl, nieoficjalne juniorskie mistrzostwa świata, a potem mistrzostwa Wielkiej Brytanii do 14 lat, choć był młodszy od rywali o rok albo dwa. I wtedy pojawił się problem.

Tenisoholik

W kraju brakowało dobrych akademii, o czym Judy przekonała się na własnej skórze. Jamie wrócił bowiem z Lawn Tennis Association (LTA) Academy w Cambridge, gdzie jego gra, zamiast się polepszyć, kompletnie się rozsypała. W podjęciu trudnej decyzji pomógł pani Murray sam Andy. Jako 16-latek grał w juniorskich MŚ z Hiszpanami, m.in. ze starszym o rok Rafaelem Nadalem. - Mamo, on trenuje z Carlosem Moyą i ma świetne warunki! Ja też chcę jechać do Hiszpanii! - krzyczał przez telefon.

Wyjechał. Decyzja była odważna, bo płacili rocznie 30 tys. euro. - Nigdy nie traktowałem tenisa jako zabawy. Gdyby tak było, zostałbym w Szkocji - wspomina Murray. O jego profesjonalnym podejściu może świadczyć choćby to, że właściwie nigdy nie imprezował. "Tylko dwa razy w życiu piłem alkohol. I nigdy więcej tego nie zrobię" - napisał w autobiografii.

Trafił do Barcelony, do szkoły Emilio Sancheza, brata Aratntxy Sanchez-Vicario, byłego najlepszego deblisty na świecie. - Kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy, myślałem że to pomyłka. Chudy jak patyk, nogi jak tyczki, przygarbiony, jakiś taki powolny. Nie wierzyłem, że to jest tenisista. Myślałem, że to jeden z tych dzieciaków, których rodzice zmuszają do sportu. Ale kiedy zagrałem z nim seta, wiedziałem, że się pomyliłem - wspominał Hiszpan.

Od początku największym problemem Murraya była siła fizyczna. Musiał nabrać krzepy, by wytrzymać długie mecze. Trzeba było nauczyć go grać na czerwonej mączce. Jego styl był też za bardzo dostosowany do gry w hali, za rzadko chodził do siatki. - Barcelona dała mi wiele, to tam zostałem zawodowym tenisistą - powiedział Murray o czasie spędzonym w Hiszpanii.

To jeden z paradoksów tenisa na Wyspach. Murray jest bowiem kolejnym, po Timie Henmanie i Gregu Rusedskim, zawodnikiem, który nie przeszedł przez brytyjski system szkolenia. - Brytyjczycy są leniwi, nie chce im się pracować. Kiedy wchodzisz do wartego 40 mln funtów centrum tenisowego w Roehampton, otacza cię pustka, nikogo tam nie ma - uważa Andy.

Jak wyłączyć milion dolarów

W 2004 roku Murray wygrał juniorski US Open i został najlepszym młodym sportowcem roku według BBC. Jako 17-latek został też najmłodszym brytyjskim tenisistą reprezentującym kraj w Pucharze Davisa. W 2005 został zawodowcem, a kilka miesięcy później doszedł do pierwszego finału turnieju ATP. Henman potrzebował na to 34 turniejów, Murray zrobił to za ósmym podejściem. W ciągu roku przeskoczył w rankingu ponad 400 miejsc i był jednym z najmłodszych w historii tenisistów w pierwszej setce. Tylko Bjoern Borg, Lleyton Hewitt, Rafael Nadal i Andy Roddick przebili się wcześniej.

W debiucie na Wimbledonie doszedł do trzeciej rundy pokonując finalistę z poprzedniego roku Davida Nalbandiana. "Ten chłopak kiedyś tu wygra" - napisał wtedy "The Sun".

W 2006 r. trenerem Murraya został Brad Gilbert, tenisowy guru, były szkoleniowiec Andre Agassiego i Andy'ego Roddicka. LTA płaciła mu za roczny kontrakt (a dokładnie za 40 tygodni) astronomiczną kwotę 750 tys. funtów! Na tyle wyceniono marzenia Brytyjczyków o triumfie na Wimbledonie. Gilbert miał za zadanie wprowadzić Andy'ego do pierwszej dziesiątki. Ale nie zdążył, bo Murray rozstał się z nimi już w listopadzie 2007, gdy był 11. na liście ATP. - Doszedłem do wniosku, że jego pomoc nic mi nie daje. Była między nami za duża różnica wieku i charakterów - stwierdził Andy.

Sprzeczali się podobno o wszystko: od metod treningowych po muzykę w samochodzie. Gilbert katował Murraya Bruce'm Springsteenem, a Andy wolał rapera 50 Centa. - Przez większość czasu słuchałem, co do mnie mówił Brad. Ale czasem nie dawałem rady. Musiałem wcisnąć w mojej głowie guzik z napisem "wyłącz".

Wreszcie jest porządek

- Nie chcę w mojej ekipie żadnych pojedynków osobowości, chcę mieć zespół, który ma jeden cel: sprawić, by mój tenis był jeszcze lepszy - mówił po rozstaniu z Gilbertem. Był spokojny o swoją technikę i wolę walki, ale najbardziej martwiło go, jak znieść trudny trwającego 10 miesięcy sezonu. W 2006 roku leczył kontuzje pleców, szyi, kostki, kolana, biodra i pachwiny. Dobierając więc ludzi do nowego "Team Murray", kierował się więc właśnie tymi względami.

Teraz otacza go potężny sztab speców, bez wielkich nazwisk. Dominują fachowcy właśnie od przygotowania fizycznego. Głównym trenerem jest Miles Maclagan. Andy zadbał też o dobre stosunki z prasą. Odpowiada za to Stuart Higgins, były wydawca "The Sun". Oczywiście na meczach Murraya wspiera wciąż mama Judy, a od niedawna także dziewczyna Kim Sears, córka Nigela Searsa, który trenował m.in. Danielę Hantuchovą. - Kim dobrze wpływa na Andy'ego, no i w mieszkaniu jest porządek - uśmiecha się mama.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Sezon 2008 w wykonaniu Murraya był najlepszy w karierze. Na Wimbledonie doszedł po raz pierwszy do ćwierćfinału. Na US Open w wielkim stylu pokonał Rafaela Nadala, przegrał dopiero w finale z Rogerem Federerem. W rankingu ATP Murray awansował niedawno na czwarte miejsce. Tak wysoko był już Henman, ale nikt w Wielkiej Brytanii nie ma wątpliwości, że Andy nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

M jak Murray

Murray jest Szkotem z krwi i kości. Jako ulubiony film bez wahania wymienia "Braveheart". Jeszcze do niedawna grał w granatowej czapeczce z białym krzyżem św. Andrzeja. Przed piłkarskim mundialem w 2006 r. żartował w jednym z wywiadów, że "będzie kibicował wszystkim drużynom, które grają przeciw Anglii". Pojawiła się nawet plotka, że w dniu meczu Anglików z Paragwajem Szkot paradował w koszulce południowoamerykańskiej drużyny. Dostał wtedy mnóstwo listów z pogróżkami i nieprzyjemnych maili od wściekłych Anglików. Ale potem zamieszanie wyprostowano. - Jestem Szkotem, ale też Brytyjczykiem - mówi teraz Murray. Stał się znacznie ostrożniejszy w wypowiedziach.

"Serwuj z większą regularnością. I błagamy, ogól się wreszcie!" - tak kończyła się analiza występu Murraya na US Open w jednej z gazet. Broda, fryzura "na lwa", trochę niechlujny wygląd, ale też niewyparzony język - to znaki rozpoznawcze Andy'ego.

Ale Brytyjczycy, a w szczególności media, uwielbiają swojego nowego tenisowego króla. Nic dziwnego, że słynne "Wzgórze Henmana" obok kortu numer jeden na Wimbledonie zostało przemianowane najpierw na "Mount Murray, a niedawno na "Murray Mound", czyli "Kopiec Murraya".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.