Bohdan Tomaszewski: Dawniej odbijanie piłki wymagało dużego wysiłku

Nie żyje Bohdan Tomaszewski, były tenisista oraz legendarny dziennikarz i komentator sportowy. Zmarł w wieku 93 lat. Przypominamy wywiad, który dziennikarz Sport.pl i Gazety Wyborczej przeprowadzili z nim przeprowadzony w 2013 roku. Tomaszewski barwnie opowiadał o historii swojego życia, pracy, a także, jak bardzo sport zmienił się od czasów przedwojennych do dziś: - Dziś w tenisie jest większa siła, szybkość, twardość. Ale jest też łatwiej, bo zmieniły się rakiety. Kiedyś odbijanie piłki wymagało dużego wysiłku. Przestałem grać, gdy zacząłem podpierać się laską, ale jeszcze kilkanaście lat temu raz na miesiąc próbowałem na Legii odbijać drewnianą rakietą Dunlop Maxply, najlepszą przed wojną.

Bohdan Tomaszewski : Patrzę na sport z miłością, ale i ze smutkiem. W meczu reprezentacji Polski rywale biją korner i nagle słyszę potworny gwizd, publiczność przeszkadza. To zaprzeczenie idei sportu. W 1936 roku graliśmy z Niemcami, rządził już Adolf Hitler. Gdy wbiegali na boisko, na Stadionie Wojska Polskiego były oklaski. Warszawa nie może nie bić brawa gościom.

Weźmy taktyczne faule - świadome, czasem nawet pochwalane przez komentatorów, bo zawodnik przerwał akcję rywali. Przecież to jest przekraczanie granic. Czasy są diabelnie dziwne. Mam 91 lat, często wracam do przedwojennej Polski, ale najważniejsze dla mnie jest to, co dzieje się teraz, a nie to, co było za Rydza-Śmigłego.

Jakub Ciastoń, Radosław Leniarski: Jest pan jedynym w świecie komentatorem sportu, który poznał go od amatorskich czasów Kusocińskiego do milionów dolarów Agnieszki Radwańskiej. Aby móc powiedzieć: ''Jestem w sporcie od 85 lat'', trzeba wcześnie zacząć...

- Na Hołówki na Czerniakowie, po drugiej stronie ulicy, w latach 30. spółdzielnia wybudowała boisko. Po szkole graliśmy tam w siatkówkę i koszykówkę. W zimie była ślizgawka, latem także tenis. I na jego punkcie oszalałem. Kapitan Antropow, jeden z oficerów z pobliskich koszar, powiedział rodzicom: ''Ten synek nieźle gra. Mam kontakty z WKS Legia i go tam polecę''. Mama mnie zaprowadziła, ale się wstydziłem, więc nie weszła ze mną. Chodziła dwie godziny wzdłuż Kanałku Piaseczyńskiego. Ponieważ tenis mną całkiem zawładnął, wychodziłem z tornistrem do szkoły i siup na korty Legii, gdzie miałem rakietę i strój. Zdobyłem w Łodzi mistrzostwo młodzików do lat 16. Kapitan drużyny Legii Ożga i Ignaś Tłoczyński skwitowali ten sukces słowami: ''Nieźle panu poszło''. I tyle, nie chcieli mnie rozpieszczać. Tak bardzo mi się podobało, że w szkole zostałem na drugi rok. Za karę rodzice przenieśli mnie do Gimnazjum im. Zamoyskiego.

Wcześniej w ogródku na Polu Mokotowskim założyliśmy z braćmi - Wiesławem i Januszem - klub WKS Wyścig. Nazwa wzięła się od słów Piłsudskiego, naszego idola: ''Skończył się wyścig krwi i żelaza, teraz czas na wyścig pracy''. Na ławce nieopodal siedział często mężczyzna w pumpach, w berecie i z książką. Kiedyś zapytałem babcię, kto to. - Jak to? Słonimski, ten poeta. Myśmy mu trochę przeszkadzali, hałasowaliśmy.

Legendę Marszałka przekazał nam ojciec. Był dość dobrym inżynierem, studiował w Rosji, w 1905 r. za konspirację siedział w Cytadeli. Był w PPS Piłsudskiego i wysiadł wraz z nim na przystanku niepodległość. Kiedyś na wagarach szedłem z Łazienek w stronę Pięknej Alejami Ujazdowskimi, po stronie obecnego Urzędu Rady Ministrów. Była jedenasta i widzę - idzie naprzeciw zgarbiony Józef Piłsudski, a parę kroków z tyłu wyprężony adiutant z ułanów. Zbliżam się i jak ten smarkacz mówię: - Cześć, panie Marszałku!

Adiutant lekko się uśmiechnął, Piłsudski nawet nie spojrzał i poszedł w stronę Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Pomyślałem: ''Jak to? Mój ukochany Marszałek tak mnie potraktował?''. Ale zrobił 15-20 kroków, odwrócił się, zerknął na mnie spod czapki i... zasalutował.

W rodzinie ze strony matki miałem też endeków. Na jakichś jej imieninach doszło na boku do ostrej kontrowersji taty z wujem Witoldem Teofilem Staniszkisem, politykiem endeckim. Ale my mamy mówić na pewno o sporcie.

Także o tym, jak ukształtowała pana historia. Co rodzina myślała o przewrocie majowym?

- Mieszkaliśmy w secesyjnej kamienicy na Polnej, obecnie Noakowskiego. W czasie wypadków majowych strzelanina była jak cholera i mama oczywiście mnie jako najmłodszego nie wypuszczała nawet na ulicę. W 1926 roku miałem pięć lat.

Myśmy mieli przekaz od rodziców, że Marszałek postępuje słusznie. Niedawno profesor Tomasz Nałęcz zrobił błąd, zrównując przewrót majowy Piłsudskiego ze stanem wojennym generała Jaruzelskiego. Otóż Piłsudski - może się to nam podobać czy nie - zrobił to z własnej woli. A Jaruzelski musiał się konsultować z potężnym sąsiadem. To jest zasadnicza różnica. No i Polska była niepodległa zarówno przed zamachem majowym, jak i po nim, czego o PRL-u nie można powiedzieć.

Czym się zajmował ojciec?

- Budował instalacje wojskowe, m.in. fortyfikacje w okolicach Baranowicz przeciwko Rosjanom. Firma skromna, powodziło się różnie. W czasie kryzysu lat 30. mama się denerwowała, pożyczała pieniądze od sąsiadów. Ale ludzie czuli, że Polska się rozwija.

Z Polnej przeprowadziliśmy się do domu spółdzielczego przy Hołówki na Czerniakowie. To wtedy była zakazana dzielnica, zupełnie inny świat. Ale spółdzielnia stworzyła enklawę, zamieszkało w niej doborowe towarzystwo. Tam poznałem Krzysia Baczyńskiego.

Poeta Baczyński był pana sąsiadem?

- Znaliśmy się od chłopców. Zgodnie z ówczesną modą, mimo że mieliśmy po 16 lat, mówiliśmy do siebie per pan. Snobizm, że niby tacy dorośli. On zawsze z książkami. - Cóż pan, panie Krzysiu, do biblioteki? - zagadywałem. A on: - A pan pewnie na piłkę lub tenisa?

Kiedyś powiedział mi w zaufaniu: - Mówicie o mnie, że jestem łamaga, prawda? - Ależ panie Krzysiu, skądże, pan nam imponuje.

Ale rzeczywiście był łamaga.

Zupełnie niezwykłe, jak się poplotły losy. Na Hołówki, niedaleko Baczyńskiego, czyli symbolicznej ofiary warszawskiego zrywu, mieszkał pułkownik Antoni Chruściel, późniejszy ''Monter'', faktyczny dowódca Powstania. Miał wielkiego doga, którego wyprowadzał ordynans. Apartament miał tam też były ukochany adiutant marszałka Piłsudskiego, rotmistrz szwoleżerów Franciszek Flatau. Szwoleżerowie kwaterowali oczywiście na ulicy Szwoleżerów, blisko Hołówki. W domu doszło do straszliwej tragedii opisanej przez przedwojenne brukowce. Młody podchorąży, syn pierwszego ułana Rzeczypospolitej Władysława Beliny-Prażmowskiego , zakochał się w pięknej żonie rotmistrza. Flatau - nie wiadomo, czy ich przyłapał, czy nie - dowiedział się. I ten młodziutki Prażmowski zastrzelił się na Hołówki.

Legenda w radiowej Jedynce:

''Dzisiaj wspaniały dzień - 90 lat Bohdana Tomaszewskiego''

 

Wywiad-rzeka z Bohdanem Tomaszewskim.

Czas honoru? Gdzie wykuwało się taki stan umysłu i ducha?

- Gdy wybuchła wojna, przyszliśmy do Zamoyskiego na Smolną, gdzie dyrektor nas poinformował, że szkoła przestaje istnieć. Ale dał do zrozumienia, że to nie koniec. Wkrótce zbieraliśmy się po pięciu-sześciu w mieszkaniach uczniów i profesorów. Pierwsze spotkanie - na Nowym Świecie 41. Wchodzi profesor historii: - Proszę panów, rozpoczynamy tajną polską szkołę. Uprzedzam, że będziemy od dzisiaj jeszcze bardziej wymagający i surowi niż przed wybuchem wojny. Wy się narażacie, ja też się narażam, więc nie będziemy się bawić, tylko uczyć.

Wszyscy zamarli. Był to pierwszy moment naszej dojrzałości.

Rzeczywiście nauczyciele byli surowi?

- Bardzo. Humanistyczne przedmioty szły mi łatwo, bo dużo czytałem, ale matematyka, chemia, fizyka - wielkie nauki i przyszłość świata - w ogóle mi do głowy nie wchodziły. Byłem potwornie tępy. Ojciec inżynier, a ja nie umiałem przybić gwoździa. Na maturze przez chemię ledwo się prześlizgnąłem. Prof. Sylwanowicz rozkładał ręce: - Musi pan przyjść za tydzień. Tylko czy panu wystarczy czasu na naukę?

Przychodzę drugi raz, przygotowany, on rozkłada ręce. Widzę, że jest mu przykro. - Proszę pana, nie mogę przepuścić, pan matury nie zda. Daję panu jeszcze jedną szansę.

Przychodzę trzeci raz. Coś tam dukam, walczę. Daje mi chwilę oddechu, więc zagaduję: - Słyszałem, że pan profesor wykładał u kadetów we Lwowie. Może pamięta pan moich ukochanych braci ciotecznych - Stacha i Jurka Bagieńskich?

- Bliźniacy? Tacy czarni? Pamiętam, oczywiście. A co z nimi?

- Stach zginął pod Jarosławiem, Jurek od bomby pod Kutnem.

Wzruszył się, pochylił nad kartkami, podpisał i mówi: - Masz pan... Kończy pan niechlubnie, ale zdaje pan maturę.

Kuzyni pośmiertnie mnie uratowali.

Potem uczyłem się w ''szkole dla kelnerów'', którą prof. Edward Lipiński otworzył za wiedzą Niemców. Nie wiedzieli tylko, że było to okupacyjne SGH. ''Kelnerowanie'' wykładali sławni profesorowie: Aleksy Wakar , Jerzy Loth , Kazimierz Feliks Kumaniecki, Leon Koźmiński .

Udawaliście, że jesteście kelnerami?

- Raz dostaliśmy cynk o wizytacji kuratora i prof. Loth zdążył odwrócić mapę przedwojennej Polski. Kurator, folksdojcz, spojrzał na ''kelnerów'' i powiedział: ''No, widzę tu dużo młodych, zdrowych Polaków. Przydacie się na roboty w Niemczech''. Po chwili profesor wrócił do wykładu.

Prof. Koźmiński zadał mi kiedyś pracę o organizacji handlu przed wojną. I cynicznie, jak ostatni łobuz, zerżnąłem referat ministra handlu, który dostałem od przyjaciela. Koźmiński wszedł do klasy i mówi: ''Panie Tomaszewski, proszę do mnie''. Podchodzę, a on: ''Jak pan mógł?!''. Podał mi nazwę gazety, z której ściągałem. Wstyd straszny.

Na te komplety przychodzili profesorowie w dziurawych portkach, w nędznych butach, myśmy się składali na ich ubrania, jakieś organizacje podziemne na ich pensyjki. Dlatego jak dziś nauczyciele narzekają, to przypominam sobie tych z czasów okupacji. Nie płakali, tylko uczyli.

A sportowcy też nie patrzyli na pieniądze?

- W sporcie nie było wtedy pieniędzy.

To z czego żyła Jadwiga Jędrzejowska, finalistka turniejów French Open, Wimbledonu i US Open?

- Nie miała pensji ani nagród. Od radcy Aleksandra Olchowicza, kapitana w Polskim Związku Tenisowym, ówczesnego boga tenisa, dostawała nieformalne stypendium. Dyskretnie dawał jej też pieniądze producent rakiet, grała białym slazengerem. A od żony kortowego pani Szerszeniowej miała darmowe obiady na Legii.

Jej mieszkanie na ulicy Fabrycznej, tuż koło kortów, było bardzo skromne. Wynajmowała je od miasta. Może obniżyli jej czynsz o 50 zł, ale to wszystko. Za pociągi, samoloty płaciła Legia, PZT i organizatorzy imprez, którzy ją zapraszali. Lekcji tenisa nie mogła dawać, bo to byłoby zawodowstwo.

Jakoś chyba musieli jednak zarabiać pana przedwojenni idole?

- Janusz Kusociński otworzył ''Kurier Sportowy'', próbował konkurować z ''Przeglądem Sportowym'', ale nie znał się na tym, gazeta padła. Eugeniusz Lokajski , wielki sportowiec, olimpijczyk z Berlina, mistrz Polski w oszczepie i dziesięcioboju, a w powstaniu porucznik ''Brok'' [zginął 25 września 1944 r.], uczył gimnastyki w liceum Reja. Reszta normalnie pracowała.

Kiedyś sportowcy mieli poczucie służby dla kraju. Kusociński, chłopak z nizin, chciał się wybić. Inni myśleli podobnie. Za komuny szaloną motywacją były wyjazdy, mieszkanie, samochodzik. Sława sportowa była niemal na pierwszym planie. Nie było koncertów, amerykańskich filmów, sport nie miał rywali. Zwycięstwo Polaka na igrzyskach budziło ogromny patriotyzm. W czasach politycznie niejasnych nagle ofiarowywali nam hymn, który słyszał cały świat. A jeszcze lekkoatleci z Wunderteamu czy pięściarze Feliksa Stamma mówili, że ''dołożą Ruskim''.

Obecni sportowcy już tego nie mają. Wzrastają w łatwiejszych warunkach, choć konkurencja jest większa. Świat stoi przed nimi otworem. Tomasz Majewski na mityngach zarabia krocie. Agnieszka Radwańska po wygranej zajmuje się torebkami i paznokciami. Śpiewają hymn, jak zwyciężą, ale dla nich niepodległość jest faktem, sentymenty może nie są aż tak ważne. Ich wyczyny trochę spowszedniały, bo widzimy ich niemal na co dzień w telewizji. Dlatego dla mnie tamte ''Mazurki Dąbrowskiego'' były piękniejsze.

Sport to była wtedy czysta przyjemność.

Przedwojenna Radwańska:

''Zapomniania legenda: Jadwiga Jędrzejowska''

 

Rok 1937, Jadwiga Jędrzejowska podczas US Open.

Kusociński trzy razy w tygodniu przychodził na Legię na brydża. Grał z radcą Olchowiczem, bratem Konrada Olchowicza, naczelnego redaktora ''Kuriera Warszawskiego'', szefa Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy Polskich.

Pierwszy raz o Januszu usłyszałem w 1932 r. Moi bracia mówili przy obiedzie, że jakiś ''Kusy'' zdobył złoty medal na igrzyskach w Los Angeles. Potem widziałem go, jak w granatowym dresie z napisem ''Warszawianka'' biegał po Polu Mokotowskim ze stoperem w ręku. Wszystko na nim czarne od potu. Pracuś. Upór, chęć wybicia się i charakter z żelaza.

Trochę się snobował. Próbował grać w tenisa, ale mu nie szło. Bywał na Legii towarzysko, przyjaźnił się z Marianem Hemarem , który przychodził na Legię z Marią Modzelewską , znakomitą aktorką w tamtych czasach [m.in. dubbingowała ''Królewnę Śnieżkę'' w filmie Disneya z 1937 r.]. ''Kusy'' mnie polubił. Na basenie Legii siedzieliśmy na leżakach, on przyglądał się ładnym dziewczynom w kostiumach kąpielowych. Miał skrzywiony nos, był niski i niepozorny, więc przy mojej pomocy próbował nawiązać z nimi kontakty. Był prosty, ale w dobrym sensie prosty. I sławny. Prezydent Ignacy Mościcki dał mu domek w Łazienkach, żeby mógł sobie biegać po parku. Ale biegał mało, bo miał chorą łąkotkę. Zawiesił karierę na trzy lata, dlatego nie wystartował na igrzyskach w Berlinie w 1936 r. Uratował go doktor Henryk Levittoux, najsłynniejszy polski chirurg. ''Kusy'' dzięki niemu wrócił do startów i w 1939 r. wygrał bieg w Deutschlandhalle w Berlinie. Rok później Levittoux został zabity przez Rosjan w Charkowie.

Legia to był piękny czas. Tam przecież poznałem Jędrzejowską.

Ma pan do niej wielki sentyment. Czy nie dlatego ceni ją pan wyżej od Radwańskiej?

- Radwańska nie ma radości z walki na korcie. Jest młoda, sławna, ale proszę zwrócić uwagę, jak podaje rękę, gdy przegrywa. Jest ponura. A w sporcie dobrą cechą jest też umieć ładnie przegrać.

Jędrzejowska była korpulentna, niezbyt zgrabna, ale mimo to miała szalony wdzięk. To była prosta, radosna dziewczyna. Była córką kortowego, ale wspięła się dzięki sportowi niezwykle wysoko. W czasie okupacji przyszło do niej na Fabryczną gestapo. Usłyszała: - Przed wojną na Riwierze była pani ulubioną tenisową partnerką króla Szwecji Gustawa V. Król zwrócił się do naszego rządu z prośbą, żebyśmy pozwolili pani pojechać do Sztokholmu. Ma pani trzy dni na odpowiedź. Jadzia zbaraniała. Groza wojny, a tu nagle taka propozycja. Jak wrócili, odmówiła.

Opowiadała mi, jak grała z królem Szwecji na Riwierze. Raz jakiś kibic z Warszawy, odważni są Polacy, podchodzi z notesem i mówi, że chce autograf od króla. Król w stroju tenisowym, więc konsternacja, skąd pióro. Ale facet jest przygotowany. Wyciąga z kieszeni ogryzek ołówka, coś potwornego po prostu, i wręcza królowi. Gustaw wziął do ręki, pewnie pierwszy raz widział coś takiego. Podpisał. Polak wyciąga rękę po ołówek, a król: ''O nie, zachowam to sobie na pamiątkę''.

Po wojnie spotkała się z Gustawem V?

- W 1947 r. została zaproszona na turniej do Sztokholmu. Wchodzi na kort, nagle słyszy szmer, król akurat szedł do loży honorowej. Spojrzał na Jadzię i pogroził jej palcem. Po meczu rozmawiali. Jadzia słabo znała języki, zwracała się do niego ''Herr King''. Gustaw powiedział: ''Kochana Jed, pogroziłem ci palcem, bo w czasie wojny złamałaś etykietę. Królowi się nie odmawia''.

Wygrał pan mistrzostwa młodzików, więc chyba również miał pan szansę na karierę tenisową...

- Któregoś dnia na przełomie lipca i sierpnia 1939 r. Jadzia mówi: - Wpadnij jutro o 14. Poodbijamy sobie.

Na Legii miała specjalne prawa, mogła grać na centralnym korcie. Po 15 minutach gry w pierwszym rzędzie siada Olchowicz. Specjalnie to zaaranżowali, żeby mnie ocenić. Po pokazie powiedział: ''W marcu wysyłamy kadrę seniorów na francuską Riwierę, bo w Polsce nie ma hali. Chyba pana weźmiemy po raz pierwszy jako jedynego juniora''. Nogi się pode mną ugięły.

Ale, patrząc realnie, brakowało mi siły fizycznej. Byłem wysoki, smukły, miałem długie nogi i niezły serwis. Nie wiem jednak, czy z tymi Ślązakami po wojnie dałbym sobie radę. Z Leonem Kończakiem , Grzegorzem Niestrojem. Oni, jak Radwańska, wszystko przebijali.

Wszystko jedno, wybuchła przecież wojna.

Wiosną 1939 r. na Pole Mokotowskie ''Kusy'' przyniósł wino. Była jeszcze Jadzia i Jaś Baworowski. Kusociński mówił, że pije za swój maraton na igrzyskach w Helsinkach w 1940 r. Po zdobyciu Warszawy przez Niemców otworzył karczmę Pod Kogutem na Jasnej. Był szefem, Tłoczyński i Jędrzejowska kelnerowali, szatniarzem był jego masażysta Marian Mikołajewski. Przychodziłem tam na kawkę i herbatkę. Tam też zaczęła się moja konspiracja. Tłoczyński zaprowadził do mieszkania całą naszą grupę tenisową. Wszedł radca Olchowicz i jakiś pan z bródką. Złożyliśmy przysięgę. Z Jurkiem Gotszalkiem przenosiliśmy broń, gazetki, to znaczy Ignaś Tłoczyński nosił, my go osłanialiśmy. Prosiliśmy, żeby nam też dał nosić, ale powiedział kategorycznie: - Ja sam!

''Kusy'' konspirował w innej grupie - Związku Czynu Zbrojnego. Mieszkał na Noakowskiego 12, na parterze. Ten dom nadal stoi. Złapali go w bramie, dalej znana historia. Katowali go tygodniami. Myśmy się trochę denerwowali, przecież tyle o nas wiedział. Ale Tłoczyński powiedział: - No, co wy? ''Kusy'' nigdy nikogo nie wyda.

I nie wydał.

Oprócz tego było normalne życie. Graliśmy na kortach za Instytutem Głuchoniemych na tyłach placu Trzech Krzyży. Tłoczyński przed wojną przyjaźnił się z Arturem Puszem [kolarz torowy z Łodzi, reprezentant Polski]. W czasie okupacji Pusz był folksdojczem i kierował obiektami sportowymi w Warszawie. Ignaś mu powiedział, że chcemy się ruszać i grać w tenisa, bo ''Puchar Davisa po wojnie będzie''. Pusz okazał się przyzwoitym człowiekiem, powiedział: ''Pamiętajcie, od dziś jesteście głuchoniemi''. I udawaliśmy głuchoniemych.

Graliśmy też w Konstancinie, gdzie znany cukiernik Roman Pomianowski miał willę z kortem. Wygrałem tam turniej, nagrodą była gra pokazowa z Tłoczyńskim. Raptem na kort wpadł Lokajski: ''Panowie, żadnych braw, bo w Klarysewie łapanka''. I graliśmy w ciszy.

Lokajski miał pecha na olimpiadzie w 1936 roku, bo doznał kontuzji pleców. Rzucał oszczepem i krzyczał z bólu. Nie chciał się wycofać, mówił: ''Jestem olimpijczykiem, chcę startować'' [zajął 7. miejsce]. Tak samo krzyczał Kusociński po ''złotym'' biegu na 10 km w Los Angeles. Usiadł na środku boiska, zdjął pantofle i wylewał krew, bo miał źle dopasowane buty.

Wyczynowcy i amatorzy przed wojną:

''Sport w II Rzeczypospolitej''

 

Nowoczesny sport w wychodzącym z biedy kraju - Tadeusz Tański w rajdzie Paryż - Warszawa.

Czy Powstanie warte było ofiary takich ludzi jak on, jak Baczyński?

- Z perspektywy lat myślę, że jeśli tak ogromna liczba kobiet i mężczyzn w różnym wieku, różnych zawodów zdobywa się na tak bezinteresowne poświęcenie życia, choćby w szaleństwie, to ten fakt z punktu widzenia wiedzy o człowieku jest wartością. Nie wiem, czy jestem blisko prawdy, ale tak to czuję. Mickiewicz pisał: ''Czucie i wiara silniej mówi do mnie/ Niż mędrca szkiełko i oko''. Powstanie było tragiczną klęską. Ale wydaje mi się, że nikt, kto nie brał w nim udziału, albo przyszedł na świat dużo później, nie ma prawa oceniać postaw ludzi, którzy nie chcieli już iść na kolanach, znosić upokorzenia, prześladowania, łapanki. Mieli prawo powiedzieć: dość.

Wygląda pan na człowieka pokojowego, trudno nam sobie pana wyobrazić z bronią w ręku.

- Byłem w Zgrupowaniu ''Kuba'' na Starówce. Broni nie miałem, tzn. miewałem granat, tzw. filipinkę. Zresztą mylą się panowie z tym pacyfizmem. Wychowałem się na Sienkiewiczu, Przyborowskim, Gąsiorowskim. W 1939 r. poszliśmy z braćmi na ochotnika do 21. Pułku Piechoty. Mama z kamienną twarzą powiedziała: ''Idźcie''. Ale oficer powiedział, że nie ma dla nas wyposażenia, kazał iść na wschód. I szliśmy od 6 do 17 września. Spaliśmy po chałupach, chłopi nas wspaniale przyjmowali. Doszliśmy aż za Kamień Koszyrski [400 km od Warszawy, dziś Ukraina], do dworu wujostwa. Ale wtedy trzeba już było uciekać w drugą stronę, przed bolszewikami.

Jak pan się wydostał z Powstania pięć lat później?

- Gdy padało Stare Miasto, chcieliśmy się ewakuować do Śródmieścia. W nocy stanąłem u wejścia do kanału na placu Krasińskich z moją pierwszą żoną Zofią, z domu Leszczyńską, która była w zaawansowanej ciąży. Oficer dokonujący selekcji powiedział, że nie może iść z tym brzuchem, bo zatarasuje drogę. Ale żona wydostała się ze Starówki, ja wpadłem w ręce Niemców. Stałem pod ścianą do rozstrzelania jako pierwszy z brzegu. Nagle usłyszałem po niemiecku: ''Chcę ci pomóc''. Odwracam się, stoi żołnierz w hełmie, z plecakiem. Powiedział, że mnie zasłoni, jak gestapowiec się odwróci. Wszedłem w tłum kobiet i rannych, tak się uratowałem.

Trudno to zrozumieć.

- Może zobaczył we mnie rówieśnika, młodego chłopaka. Nie mam pojęcia. Ale zrewanżowałem się. Szedłem do Warszawy piechotą w styczniu 1945 r. z majątku pod Piotrkowem, gdy tylko ofensywa radziecka rozbiła front. Na skraju lasu wychodzi żołnierz i oficer Wehrmachtu. Nagle łazikiem nadjeżdżają Rosjanie. Przeszukują Niemców, oficer się szarpie, Rosjanie każą zdjąć mu buty i repetują broń. Chcieli go rozstrzelać. Zacząłem ich przekonywać, że to może być ważny oficer. Nie chcieli słuchać, ale miałem butelkę wódki. Napięcie pękło, Rosjanie zaczęli się śmiać. Zabrali ich do samochodu, do dziś żyję nadzieją, że ich nie rozstrzelali.

Skończyła się wojna, mamy Polskę Ludową.

- Pracowałem w Biurze Traktorów Rolnych w Warszawie, ale wyrzucili mnie po dwóch tygodniach.

Jakoś sobie pana nie wyobrażamy na traktorze.

- Nie nadawałem się. Ale miałem szczęście. Zosia była córką Aleksandra Leszczyńskiego, naczelnego dyrektora wielkiej przedwojennej firmy - Gdynia America Lines (GAL). MS ''Batory'', ''Kościuszko'', ''Chrobry'', ''Piłsudski'', ''Pułaski'' - te wszystkie piękne liniowce należały przed wojną do GAL. Urzędował w pałacu Kronenberga przy placu Małachowskiego, bardzo wielka figura.

Gdy wybuchła wojna, w wieku 60 lat odczuł potrzebę, żeby włożyć mundur, choć nigdy nie służył w wojsku. Zginął nad Bugiem jako szeregowy żołnierz, nie zdążyłem go nawet poznać.

Jednym z dyrektorów Leszczyńskiego na Gdynię był komandor Aleksander Jacynicz, cudowny człowiek. Miał może sentyment do córki szefa, a może poczucie obowiązku. Mnie i bratu Zosi, Jurkowi Leszczyńskiemu, mówi: - Chłopcy, jest szansa, że Szczecin będzie wolnym miastem.

Dotarliśmy do Koszalina, gdzie ktoś z władz powiatowych powiedział: - Niestety, Szczecin jeszcze nie jest nasz.

W Koszalinie Jacynicz został prezesem Ligi Morskiej i Kolonialnej. Kolonialnej! Ha, to było jeszcze wariactwo. Zbliżały się stalinowskie czasy, ale lata 1945, 1946 i 1947 naprawdę były szalone. Przedwojenni oficerowie z oflagów zajmowali stanowiska, bo jeden był inżynierem od rolnictwa, inny od maszyn. Dwa lata później już ich tępili.

Zacząłem pracę w ''Wiadomościach Koszalińskich''. Pierwszy artykuł napisałem o piłkarzach Unii, którzy wygrali mecz. Dzięki Jacyniczowi, który przedstawił mnie komuś we wznowionym miesięczniku ''Morze'', dostałem zamówienie na reportaż z Ziem Odzyskanych. Napisałem o zrównanym z ziemią Kołobrzegu. Stał tam tylko ratusz.

Pod koniec 1945 można było już jechać do Szczecina. Wojewoda Leonard Borkowicz , mądry facet, przedwojenny komunista, który siedział w Berezie, zrobił szefem sportu Stanisława Steczkowskiego, majora AK ''Zagończyka'', jednego z bohaterów Powstania Warszawskiego. Steczkowski mianował mnie swoim adiutantem. Robiliśmy Igrzyska Ziemi nad Odrą.

Te słynne zawody, podczas których wygwizdano Bolesława Bieruta?

- Oczywiście. W kwietniu 1946 na Wałach Chrobrego, podczas uroczystości ''Trzymamy straż nad Odrą''. Jak ''londyński'' wicepremier Stanisław Mikołajczyk się pojawił, wybuchły owacje i wściekły Bierut zszedł z mównicy. Stałem może dziesięć metrów od nich. Mikołajczyk, w dobrej angielskiej jesionce, miał kamienną twarz. Potem harcerze nieśli go na ramionach.

Idol przedwojennej Polski:

''Janusz Kusociński - fenomen światowych bieżni''

 

Polska piłka nożna przed wojną.

Pamięta pan swoje pierwsze artykuły?

- Do ''Wieczoru Warszawy'' napisałem z ogromnym napięciem dwie kartki i siedzę z redaktorem Stanisławem Rothertem , wicenaczelnym przedwojennego ''Przeglądu Sportowego''. Adiustuje, co chwila słychać jego ołówek. ''Rany boskie, niech wreszcie skończy skreślać''. Poprawione przez siebie dzieło zmiął w ręku i wrzucił do kosza. To był mój pierwszy materiał. Rothert powiedział: - To się nie nadaje. Ale pan się może nada.

Zajmował się pan eleganckim tenisem, a tu jakimś cudem pojawia się pan w warszawskiej Hali Gwardii, gdzie - co tu dużo mówić - nawalanka na pięści, mistrzostwa Europy w 1953 roku.

- W 1947 r. Aleksander Reksza , szef sportu w radiu, ściągnął mnie na pierwszy po wojnie mecz tenisowy Polska - Anglia. W 1953 r. Reksza znów mnie zatrudnił z doskoku, bo byłem na etacie w ''Expressie''. Czy boks mi się spodobał? Technika, spryt, prawdziwa szermierka na pięści. Poza tym co chwila finał Polska - ZSRR! Czy panowie sobie wyobrażają, co się wtedy działo?

No chyba! Było to ledwie trzy miesiące po śmierci Stalina...

- A Polak naparza Rosjanina na oczach tłumów i radio o tym mówi. Ludzie szaleli. Było to szaleństwo polskie, prymitywne, ale i piękne. Wszystko naraz. Prowadziłem bezpośrednie transmisje połowy finałów: Stefaniuka, Kukiera, Chychły.

To były inne relacje niż dzisiaj...

- Czasem gadało się trzy godziny bez przerwy. Ludzie chcieli sukcesów Polaków i władza o tym wiedziała. W 1960 r. prowadziłem transmisję olimpijskiego finału trójskoku z Józefem Szmidtem . Miał szansę na złoty medal [i zdobył go. Drugie złoto wywalczył po czterech latach w Tokio]. Zbliżały się wiadomości, żelazny punkt programu. A tutaj Szmidt się szykuje. Nagle mam głos w słuchawce. Ówczesny wiceprezes radia mówi: - Panie Bohdanie, niech pan zapomni o wiadomościach, niech pan pruje do końca.

Teraz transmisje są przerywane reklamami. Igrzyska w Monachium, w Montrealu szły ciurkiem. Zdarzały się sytuacje obecnie nie do pomyślenia. Na Wimbledonie miałem stanowisko obok Wojciecha Trojanowskiego , przedwojennego sprawozdawcy Polskiego Radia, po wojnie w Wolnej Europie. Anglicy chyba specjalnie - może chcieli dodać pikanterii? - sadzali nas razem i patrzyli, jak się zachowamy. A my: ''Panie Wojciechu, papierosika?'', ''Co pan sądzi o Krzyszkowiaku?''. I na kawkę wspólną. Powiedziałem mu kiedyś: ''Tak barwnie pan opisuje''. Odparł: ''Bo ja jestem synem malarza, a nie umiem malować''. Pewnego dnia straciłem połączenie z Warszawą. Pobiegłem do wozu BBC, a w tym czasie na moim stanowisku odzywa się głos: ''Halo, halo, tu Warszawa''. Pan Wojciech odebrał i tym charakterystycznym głosem z Wolnej Europy powiedział do mikrofonu: ''Mówi Trojanowski''. Po drugiej stronie umarli na zawał, a on spokojnie: ''Pan Tomaszewski zaraz przyjdzie''. Tylko technicy to słyszeli, ale Trojanowski był szczęśliwy, że choć na parę sekund znów był w Polskim Radiu.

Pan pracuje tu przeszło 65 lat.

- Raz w tygodniu, w poniedziałki, mam sześć-siedem minut audycji ''Z dystansu o sporcie''. Jestem, nie mówię tego ze smutkiem, na ostatniej prostej swojej wieloletniej pracy. Na 20 metrach ostatniej prostej. Wycofam się wtedy, kiedy poczuję, że sport już mnie nie pasjonuje, że językowo jestem niepewny i że tracę, a mam prawo do tego, refleks. I w radiu, i w Polsacie, gdzie czasem komentuję tenis, powiedziałem: ''Proszę panów, jak poczuję, że już czas, to powiem wam, że nie chcę się wygłupiać''. Ale jeszcze wydaje mi się, że coś we mnie siedzi.

Jak się pan dziś w radiu odnajduje?

- W ''Jedynce'' komentowałem 12 olimpiad, mam do niej ogromny sentyment. Ale to, co dziś obserwuję, budzi mój niepokój. Słowo systematycznie idzie w dół. Język się zawęża, wszyscy powtarzają te same zwroty: ''trzymać kciuki'', ''strzelić w stopę'', ''mieć z tyłu głowy''. Współcześni komentatorzy nie czytają książek, nie rozwijają się. Ja czytałem bardzo dużo, wzbogacałem język, pracowałem nad sobą. W SPATiF-ie spotykałem pisarzy, aktorów, intelektualistów, oni pili wódkę, ja nie piłem, tylko z nimi rozmawiałem.

Może dlatego, że wtedy była jedna partyjno-państwowa firma, pracowała w niej elita. Dziś jest 176 stacji radiowych...

- Czy to przeszkadza w pracy nad językiem? Przed wyjazdami na olimpiady mieliśmy warsztaty językowe. Słuchaliśmy swoich i cudzych taśm, analizowaliśmy: ''Tutaj byłeś dobry, ale tutaj: po co to słowo?''. Zapraszaliśmy Gustawa Holoubka, który kochał sport. Mówił nam, jak władać językiem, i myśmy się od niego uczyli. Tego dziś w ogóle nie ma, szkoda na to czasu. Inna sprawa, że w ogóle muzyka języka się zmieniła. Od pewnego czasu zrobiła się moda, że ten jest dobrym radiowcem, kto szybko mówi. Jeśli pani Iksińska, korespondentka z Ameryki, mówi o Obamie, ma niby mało czasu. Ale mając mało czasu, niech sobie przemyśli i napisze, żeby to, co ważne, zostało powiedziane. Tymczasem ona pytluje o tym Obamie.

Pod tym względem nowe radio bije stare na głowę, a rekordzistami w liczbie słów na sekundę są sportowi dziennikarze...

- Słuchałem niedawno Tomka Zimocha, który komentował mecz Polska - Czarnogóra. Jechał na takim gazie, że po 20 minutach byłem zmęczony, musiałem wyłączyć radio. Pauza - to podstawowa rzecz w radiu. Olimpijski finał biegu na 100 metrów, napięcie i... pauza. To robi większe wrażenie niż potok słów. Tomek jest bardzo zdolny, dzięki czemu jest na specjalnych prawach. Nieszczęście polega na tym, że zaczynają go naśladować ludzie mniej utalentowani. Idzie to w złym kierunku.

Nie podoba mi się, że w radio leci reklama piwa z hasłem ''Poleć Zimochem''. Jest pracownikiem radia na etacie, nie powinien być reklamowany za pieniądze prywatnej firmy w taki sposób. Może to jest nieprzyjemne, co teraz mówię, ale przecież ja się nie palę, żeby robić mecz Polska - Anglia, nie umiałbym już tego robić, więc moja uwaga jest bezinteresowna. Boli mnie po prostu to, co dzieje się ze słowem.

Trudno być komentatorem:

''My nie ściemniamy''

;

''Zawód - komentator''

 

Rok 1956, pierwszy polski zwycięzca Wyścigu Pokoju wraca do Warszawy.

Sprawozdanie radiowe jest specyficzną formą improwizacji, improwizacją przemyślaną. Dziś sprawozdawca X czy Y przed meczem przygotowuje sobie na kartce, że jak padnie gol, to krzyknie to, a jak strzał w poprzeczkę, to powie tamto. Mając mecz prawdziwy, sięga po zapas i daje sztuczny, wymyślony mecz. Czy nie jest to zaprzeczeniem sprawozdawczości? Ja też się przygotowywałem do transmisji, robiłem plan. Nawet do rozmowy z panami mam plan, ale go nie używam.

Nie można sobie przygotowywać dykteryjek, które potem się sprzedaje jako świeżość, jakby właśnie przyszła mi do głowy wspaniała parabola. Trzeba być Holoubkiem, Janem Świderskim czy Zbigniewem Zapasiewiczem, aby udać, że to jest prawdziwe. Mówię o tym z żalem, ale i z przekonaniem. To mój obowiązek, do jasnej cholery. Radio nie może zejść na psy, a w tym kierunku idzie. Język radiowy dostosowuje się do sposobu wyrażania się ulicy. Język w radiu powinien być wyjątkowy, ciągnąć ludzi w górę.

Czy mogę coś powiedzieć w sprawie hejnału krakowskiego?

Oczywiście.

- Dyrektor ''Jedynki'' Kamil Dąbrowa powiedział, że hejnał został skrócony, bo jest nużący, a ludzie czekają na wiadomości. Otóż wiadomości w Polskim Radiu idą co godzina. A hejnał z wieży mariackiej grany na cztery strony świata jest historycznym utworem zamkniętym. Rozumiem, że świat się zmienia, nie jestem debilem, ale to jest jednak niezrozumienie powagi symbolu. Jakże to charakterystyczne dla nowych czasów. Ktoś pięknie powiedział, i wcale nie był to starszy człowiek: ''Hejnał idzie długo, ale jak go słucham, to mam uczucie, że radio trwa''. To jest dla Polskiego Radia dużo istotniejsze niż więcej czasu na reklamy.

I druga sprawa. Po nieudanym występie na igrzyskach w Londynie władze ministerialne zapowiedziały, że konieczne jest wzmożenie pracy dla polepszenia sportu, szczególnie wśród młodzieży. Tymczasem ''Kronika Sportowa'' - główna audycja sportowa Programu I - została skrócona o blisko 10 minut i nadawana jest o 22.37, czyli w porze raczej nie dla młodzieży.

Londyn był dla nas obu w sumie 11. igrzyskami, więc razem obejrzeliśmy mniej olimpiad niż pan. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie pracy bez internetu i komputerów...

- Dzisiejsi komentatorzy znają wyniki, statystyki, wiedzą nawet, kto jest ciotką Ronaldo. Gdy ja komentowałem, łapałem się na tym, czy to trzecia, czy czwarta kolejka skoku wzwyż. Nie było monitora, komputera, wyniki biegu na 100 m przynosili gońcy po trzech kwadransach, gdy robiłem już 400 metrów. Pomagali zawodnicy, Jacek Wszoła np. pisał mi karteczki.

Straszna szkoła, cudowna męka. Na zawody przychodziło się półtorej godziny przed rozpoczęciem, żeby porozmawiać z trenerami, innymi dziennikarzami, dowiedzieć się tego i owego. Staraliśmy się wiedzieć jak najwięcej, ale też mówić tak, żeby słuchacz bądź telewidz mógł w trakcie transmisji powiedzieć: ''O cholera, jakie piękne miał porównanie, jak inaczej powiedział''. Monitory pojawiły się chyba po raz pierwszy w Tokio w 1964 r. Przynajmniej można było zerknąć na powtórkę, sprawdzić miejsca na mecie.

Zawód - komentator: ''Szpakowski się myli? Ale przecież my go za te błędy kochamy''

 

Bohdan Tomaszewski w 2006 r.

Świat się zmniejsza, wtedy był wielki...

- W 1956 roku trzy dni i cztery noce leciałem samolotami KLM do Melbourne. Najpierw Amsterdam, potem Rzym. Przez Kair nie można było, bo trwała wojna na Kanale Sueskim, więc dalej przez Chartum. Potem Karaczi, Manila, Biak - malutka wysepka koło Nowej Gwinei, gdzie żyli najdziksi ludzie świata. A na koniec cudowne Sydney, bo ówczesne Melbourne przy Sydney to były Siedlce, bez obrazy. Leciałem z bokserami, z Józefem Szmidtem, z szermierzami Wojtkiem Zabłockim, Zygmuntem Pawlasem, Jurkiem Pawłowskim.

Leciał też z nami prof. Loth, który po wojnie został rektorem SGH i członkiem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Wielkiej klasy siedemdziesięcioparoletni siwy pan, ubrany jak spod igły. Wysiadł w Australii najbardziej lekko, wyprostowany, a po drodze objaśniał nam, co widzimy przez okno, był wyśmienitym geografem.

Wszystko brzmi w pana ustach jak dykteryjka. Za komuny trzeba było uważać na słowo?

- Sukcesy sportowców zawsze przyjmowałem z zachwytem, z okrzykami. Jak Zdzisław Krzyszkowiak wygrywał w Rzymie, a Bronisław Malinowski w Moskwie, to były chwile piękne, bo to Polska wygrywała. Ale miałem świadomość, że to, co się działo wokół, ludzie, którzy kierowali sportem, to było bardzo zabagnione. W Hali Gwardii robiłem walkę Rumuna z Polakiem, obok siedział dyrektor radia. Kończy się runda, a ja mówię: ''Rumun wydaje się bardzo zmęczony''. Nagle mikrofon jest odłączony, a dyrektor, Panie, świeć nad jego duszą, mówi: ''Co pan mówi, Rumun nie może być zmęczony. Ja pana przywołuję do porządku''. W prasie nie wolno było np. pisać o piłkarzu ''napastnik radziecki''. Nie ma przecież napastnika radzieckiego. Mój były szef w ''Expressie'' został zdjęty za takie coś na dwa tygodnie.

Podobno nigdy na antenie nie użył pan zwrotu "Wyścig Pokoju".

- Oficjalnie był to Wyścig Pokoju organizowany przez "Trybunę Ludu", "Rudé Právo" i "Neues Deutschland", ale ja ułożyłem formułkę "Wyścig Warszawa - Berlin - Praga" i tym się bawiłem. Ale nie zwrócili mi uwagi.

W stanie wojennym odsunął się pan od pracy w radiu.

- Proponowano mi wyjazd na narciarskie mistrzostwa świata w Holmenkollen w lutym '82. Może potrzebowali nazwiska. Nie zgodziłem się. To nie było poświęcenie, to było oczywiste.

Da się porównać sportowe epoki? Tłoczyński czy Fibak, Jędrzejowska czy Radwańska?

- Tak jak Irena Szewińska miała do mnie żal, gdy mówiłem, że najszybszą kobietą polskiego sportu była Ewa Kłobukowska , tak Fibak nie lubi, gdy przypominam Władysława Skoneckiego czy Ignasia Tłoczyńskiego. Jego zdaniem on był najlepszy, ale moja klasyfikacja najlepszych polskich tenisistów wygląda tak: Jędrzejowska, Radwańska, Tłoczyński, Fibak. Pan Wojtek nigdy nie był tak wysoko jak Ignaś, który po meczu z Niemcami w Warszawie, tuż przed wojną, z drugą i szóstą rakietą świata, awansował na koniec pierwszej dziesiątki nieformalnego rankingu światowego.

Dziś w tenisie jest większa siła, szybkość, twardość. Ale jest też łatwiej, bo zmieniły się rakiety. Kiedyś odbijanie piłki wymagało dużego wysiłku. Przestałem grać, gdy zacząłem podpierać się laską, ale jeszcze kilkanaście lat temu raz na miesiąc próbowałem na Legii odbijać drewnianą rakietą Dunlop Maxply, najlepszą przed wojną. Kiedy znajomy z Zachodu przysłał mi nowoczesną rakietę - już nie pamiętam, jak się nazywała - poszedłem na kort, odbijam i nagle... piłka sama leci. Trudna piłka, ledwo ją dotykam, a ona leci na drugą stronę. "Jaka łatwa rakieta, rany boskie!".

Bohdan Tomaszewski

Urodził się w Warszawie 10 sierpnia 1921 r. Pasjonat sportu, dziennikarz, komentator sportowy. Przed wojną grał w tenisa w Legii, w czasie Powstania Warszawskiego żołnierz AK, ps. ''Mały '', walczył na Starówce. Karierę reportera zaczynał w ''Kurierze Szczecińskim'' i ''Expressie Wieczornym'', pisał też m.in. dla ''Kultury '' i ''Przeglądu Katolickiego'', autor kilkunastu książek o sporcie. Sławę przyniosła mu jednak przede wszystkim praca w Polskim Radiu, gdzie spędził przeszło 60 lat. Był korespondentem z 12 igrzysk olimpijskich - zaczynał w Melbourne w 1956 r. Mistrz słowa mówionego, laureat Diamentowego Mikrofonu. Człowiek o niepowtarzalnym głosie, do dziś komentuje tenis na antenie Polsatu - ostatnio m.in. listopadowy turniej Masters w Londynie. Od 45 lat organizował w Warszawie turniej dla tenisistów, którzy nie ukończyli 16 lat. Kariery zaczynali podczas tej imprezy m.in. Marta Domachowska, Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski oraz Agnieszka Radwańska, której w 2004 r. Bohdan Tomaszewski wręczył puchar za zwycięstwo.

Bohdan Tomaszewski w ''Rz'':

''Wychowanie i gust mnie hamują''

 

''W biegu za życiem'' - film o Bohdanie Tomaszewskim.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.