Federer jednak nie dał rady

Nie będzie ósmego tytułu dla Rogera Federera w Wimbledonie. Szwajcarski weteran walczył wczoraj dzielnie, ale przegrał finał z Serbem Novakiem Djokoviciem 7:6 (9-7), 4:6, 7:6 (7-4), 7:5, 4:6.

Do zwycięstwa pchało go wczoraj kilkanaście tysięcy ludzi na korcie centralnym Wimbledonu (głośne "Roger, Roger!") i pewnie kilkadziesiąt milionów fanów przed telewizorami. Nie ma w tenisie drugiego człowieka, który cieszyłby się większym respektem i podziwem kibiców. A jeśli dołożyć jeszcze do tego, że jest u kresu kariery, ma prawie 33 lata, czwórkę dzieci i dwa sezony bez znaczących trofeów, naprawdę trudno było wczoraj oprzeć się, by wesprzeć choć trochę szwajcarskiego weterana.

Gdyby mu się udało, pękłaby bariera ośmiu tytułów w Wimbledonie i 18 trofeów w Wielkim Szlemie. Pewnie kolejni eksperci i statystycy mogliby mówić, że nie ma już wątpliwości, kto jest największym tenisistą wszech czasów.

I długo wydawało się, że Federer może zwyciężyć. Serwował wprost fenomenalnie (29 asów), świetnie atakował (44 wygrane akcje przy siatce), a co najważniejsze - zachowywał spokój w kluczowych momentach. To wpływ nawiązanej na początku roku współpracy trenerskiej ze Stefanem Edbergiem, dwukrotnym mistrzem Wimbledonu, szwedzkim mistrzem ofensywy, ale też siłą spokoju na korcie.

Federer, szczególnie w meczach z Rafaelem Nadalem i Djokoviciem wiele razy pękał w przeszłości psychicznie - z Serbem przegrał dwa półfinały US Open z rzędu, marnując meczbole. Teraz zanosiło, że w końcu wytrzyma presję - w czwartym secie w niesamowity sposób odrobił straty od stanu 2:5, wygrał pięć gemów z rzędu i doprowadził do piątego seta.

W nim długo szli równo, ale w końcówce wróciły demony - Federerowi zatrzęsła się ręka, trafił ramą, za chwilę posłał bekhend w siatkę i regularniejszy, lepszy w defensywie Serb, w końcu przeważył, łamiąc serwis Szwajcara na 6:4. Federer, odkąd w 2012 r. w Londynie zdobył swój ostatni tytuł wielkoszlemowy, nie był tak blisko ponownego sukcesu. I bardzo możliwe, że bliżej już nie będzie.

Dla Djokovicia, który choć wygrał, był wczoraj siłą rzeczy trochę na drugim planie, to też przełomowy moment. Po kilku chudych latach, trzech przegranych finałach Szlema, wreszcie przypomniał sobie, jak się wygrywa ważne mecze. Triumf Djokovicia to też małe zwycięstwo Borisa Beckera, który od kilku miesięcy jest głównym trenerem Serba. Ich współpracę od początku wyśmiewano, krytykowano, że do siebie nie pasują, ale okazało się, że ten mezalians jednak miał sens.

Sobotni finał kobiet zaskakująco łatwo wygrała Petra Kvitova, nokautując Eugenie Bouchard 6:3, 6:0 w niespełna godzinę. Do rekordu - najszybszego zwycięstwa Martiny Navratilovej z 1983 r. odniesionego w 54 minuty, zabrakło 60 sekund.

20-letnia Kanadyjka Bouchard (WTA 13) wywoływała w Londynie wielki szum w mediach, po części zasłużony, bo finał Szlema w szóstym podejściu to nie lada wyczyn. Ale gdy przyszło do meczu o główną stawkę, zawiodła, a bardziej doświadczona 24-letnia Czeszka (WTA 6) zagrała niemal perfekcyjny mecz. Jej leworęczne serwisy i forhendowe petardy niemal zmiotły młodą Kanadyjkę z kortu. Dla Czeszki to drugi tytuł przy Church Road po triumfie z 2011 r.

Kvitova awansuje dziś na czwarte miejsce na liście WTA, spychając na piątą pozycję Agnieszkę Radwańską. Na siódmą lokatę z 13. przesunie się Bouchard.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.