Tenis. Projekt 45, czyli jak Nishikori został tenisową dumą Japonii

Gdy miał 14 lat, prezesi koncernu Sony wysłali go na Florydę do akademii Nicka Bolletteriego. W jego tenisową edukację Japończycy wpompowali miliony. Kei Nishikori spłaca dług z nawiązką, choć Sony nie ma już z tego ani jena.

Japończyk (ATP 21), broniąc cztery piłki meczowe, pokonał w 1/8 finału turnieju w Miami czwartą rakietę świata Hiszpana Davida Ferrera 7:6 (9-7), 2:6, 7:6 (11-9). W ćwierćfinale wyeliminował piątego w rankingu ATP Szwajcara Rogera Federera 3:6, 7:5, 6:4 i o finał zagra z Novakiem Djokoviciem (ATP 2). Wygrane Japończyka to największa niespodzianka męskiej części turnieju.

Ale czy na pewno niespodzianka?

24-letni Nishikori sprawiał już większe - w 2011 r. był jednym z zaledwie sześciu graczy, którzy umieli pokonać Novaka Djokovicia w najlepszym sezonie Serba, w 2012 r. wyrzucił z Melbourne Jo-Wilfrieda Tsongę, wygrywał turnieje w Tokio, Memphis (dwukrotnie) i Delray Beach, sięgnął ćwierćfinału Australian Open. W czerwcu 2013 r. wspiął się na moment na 11. miejsce na świcie.

Japończyk od początku był starannie zaplanowaną tenisową inwestycją. Rodzice - matka Eri, nauczycielka gry na fortepianie, i ojciec Kiyoshi, inżynier - wysłali go do szkółki w rodzinnym Matsue, gdy miał pięć lat. Niedługo potem jego talent wychwycili skauci z tenisowej federacji. Przeprowadził się do Tokio, dostał lepszych trenerów, zaczął podróżować po Azji. Jako 14-latek siedział już na pokładzie jumbo jeta do Miami na Florydzie. Za pieniądze Masaaki Mority, jednego z założycieli i byłych prezesów koncernu Sony, który patronował programowi dla najzdolniejszych japońskich juniorów, Nishikori trafił do akademii Nicka Bolletteriego, tej samej, z której wywodził się m.in. Andre Agassi. - Gdy przyszedł na pierwszy trening, nie umiał powiedzieć słowa po angielsku - wspominał Bollettieri, który bardzo związał się emocjonalnie z młodym Japończykiem. - Jestem dla niego dziadkiem, oglądam wszystkie mecze i tańczę z radości, jeśli zwycięża - mówi 82-letni Bollettieri.

W 2008 r. Nishikori wygrał swój pierwszy zawodowy turniej, jako nr 244. na świecie. Nie wiadomo dokładnie, ile milionów Japończycy wpompowali w jego edukację, na pewno sporo, bo wśród licznych szkoleniowców Keiego był m.in. Amerykanin Brad Gilbert, jeden z najdroższych. Japończykom jednak zależało. Nishikoriego uznawali za największy talent i pod względem tenisowym rozpieszczali na wszystkie możliwe sposoby, choć nazywali mało pieszczotliwie - Projektem 45. Nazwa wzięła się stąd, że na 46. miejsce w rankingu wspiął się w latach 90. poprzedni były najlepszy Japończyk Shuzo Matsuoka, który w 1995 r. dobrnął do ćwierćfinału Wimbledonu. Zadaniem Nishikoriego było przeskoczyć jego rekord choćby o jedną pozycję.

Udało się z nawiązką, także z pomocą samego Matsuoki, który pracował jako trener Keiego. Teraz jego szkoleniowcem jest Michael Chang, amerykański mistrz Rolanda Garrosa z 1989 r. Gdyby nie kontuzje, wśród nich ciężki uraz łokcia wymagający operacji, Japończyk pewnie już przebiłby się do pierwszej dziesiątki. - Jeśli nieco poprawi serwis i będzie częściej atakował, uda mu się - podkreśla Bollettieri. Nishikori uchodzi za gracza bardzo regularnego, świetnego defensora, jedynego, czego mu wciąż brakuje, to większa siła ognia.

W Japonii jest gwiazdą pierwszej wielkości. Wysokością kontraktów sponsorskich może konkurować z piłkarzami i baseballistami (lokalne sporty numer jeden i dwa). Z reklam wyciąga ponad 10 mln dol. rocznie (z kortu - ok. miliona), znacznie więcej niż wielu wyżej notowanych rywali z Europy czy Ameryki. Trudno się jednak dziwić - jego ćwierćfinał Australian Open z 2012 r. oglądało w Japonii 55 mln widzów, ponad 40 proc. ludności kraju.

Największa ironia polega jednak na tym, że kilka miesięcy wcześniej pogrążone w kryzysie Sony, już bez wpływu Mority, nie przedłużyło wieloletniego kontraktu z Nishikorim. Teraz głównym sponsorem Japończyka jest odzieżowy koncern Uniqlo, ten sam, który ubiera Novaka Djokovicia.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.