Wojciech Fibak o finale US Open, pracy z Ivanem Lendlem, Johnie McEnroe i Agnieszce Radwańskiej

- Gdy mierzy się dwóch mistrzów defensywy, wygrywa nie ten, kto atakuje, ale ten, kto lepiej się broni. Dlatego Borg dominował nad Vilasem, a Murray pokonał Djokovicia - mówi Wojciech Fibak, najlepszy polski tenisista w altach 70. i 80.

Jakub Ciastoń: Andy Murray w końcu wygrał turniej wielkoszlemowy. Zaskoczyło pana jego zwycięstwo w finale US Open nad Novakiem Djokoviciem?

Wojciech Fibak: - Byłem pewien, że wygra. Po pierwsze, to już nie jest ten sam Djoković, co w 2011 r. Dziwię się, że nawet bukmacherzy dali się nabrać i do końca faworyzowali Serba. Novak od Australian Open niczego nie wygrał. Jego dominacja się skończyła, wypalił się mentalnie, nie ma już tej samej energii, motywacji i koncentracji.

Murray konsekwentnie szedł w górę. Przegrał finał Wimbledonu z genialnym Federerem, bo nie wytrzymał jeszcze ciśnienia, ale potem zrewanżował się Szwajcarowi w finale igrzysk. US Open było logicznym kolejnym krokiem. Dla mnie Szkot jest obecnie najlepszym tenisistą świata.

Co w jego grze się zmieniło? Uchodził na szczytach rankingu za zawodnika najmniej pewnego siebie. Miał też zdecydowanie mniejszą siłę ognia niż Federer, Nadal i Djoković.

- Murray ma największy talent po Federerze. Większy niż Nadal i Djoković. To Radwańska męskiego tenisa, w sensie umiejętności, smykałki do gry, wyczucia piłki, różnorodności uderzeń. Łączy to z piekielnie szybkim poruszaniem się po korcie. Umie też być bardzo regularny.

Brakowało mu jednak wytrzymałości, kondycji. To pierwsza rzecz, którą poprawił Ivan Lendl, od początku roku trener Szkota. Murray dziś nie boi się długich spotkań. Stał się odporny psychicznie, ma bardziej profesjonalne podejście do meczów.

Lendl poprawił też serwis i forhend Szkoda. Kiedyś Murray grał forhend koniunkturalnie, wyczekująco, trochę jak "stary" Djoković. Ale, tak jak Serb w 2011 r. zaczął nagle dominować forhendem, i miał rewelacyjny sezon, tak to samo zrobił teraz z Murrayem Lendl. Powiedział mu, że ma obok Djokovicia najlepszy oburęczny bekhend na świecie, ale to jest jednak uderzenie defensywne. Nigdy nie będziesz dyktował warunków na korcie bekhendem. Do tego trzeba mieć lepszy, mocniejszy forhend. Ivan sprawił, że Murray forhendem zaczął otwierać sobie kort. Przestał uciekać z wymian po przekątnej, nie bał się ich. Pokazywał, że nie odpuści.

Trzecia rzecz, być może najważniejsza - Murray uwierzył w siebie, w to, że nie jest gorszy od pozostałych trzech mistrzów.

Wiele osób narzekało na finał, że był brzydki, ciężko się go oglądało...

- Tak mówią ludzie, którzy nie zrozumieli finału. Ja byłem zafascynowany. Oglądałem jak zahipnotyzowany do 3.30 rano.

Jasne, że w tenisie najciekawsze są kontrasty: Sampras - Agassi, Federer - Nadal, czy McEnroe - Borg, czyli czysty atak kontra czysta defensywa. W tym finale spotkało się dwóch tenisistów defensywnych, którzy grają z kontrataku. Wyczekiwali, badali się nawzajem, i rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że nic się nie dzieje, ale nie znaczy to, że to był zły mecz. Moim zdaniem był świetny, walczyli jak o życie, a że było dużo błędów? Kwestia stylu gry.

Przypominało mi to szachy Björna Borga z Guillermo Vilasem sprzed lat. Pierwszego seta grali zawsze półtorej godziny. Borg zwyciężał 6:4, a potem już gładko 6:1, 6:0, bo Vilas pierwszy pękał, zaczynał ryzykować i ruszał do siatki.

W tym finale scenariusz był niemal dokładnie taki sam. Murray wygrał pierwszego seta po półtorej godzinie i pokazał, że w defensywie jest solidniejszy. Djoković zaczął więc atakować, ale ten, kto się śpieszy w takim meczu, może co najwyżej wygrać kilka ładnych akcji, ale nie zdobędzie ważnych punktów w tie-breaku czy w piątym secie. Gdy mierzy się dwóch mistrzów defensywy, wygra nie ten, kto atakuje, ale ten, kto lepiej się broni. Dlatego Borg dominował nad Vilasem, a Murray tym razem pokonał Djokovicia.

Co dalej z Federerem? Wydawało się, że zwycięstwo w Wimbledonie, 17. tytuł wielkoszlemowy i powrót na szczyt rankingu ATP zwiastują, że znów podominuje dłużej. Tymczasem przegrał igrzyska, a na US Open dał się ograć Tomaszowi Berdychowi w ćwierćfinale.

- Trochę żartując, można powiedzieć, że dopadł go syndrom Radwańskiej. Zagrał świetny Wimbledon, ale potem wrócił na igrzyska na niby te same korty i nie był już sobą. Mógł przegrać już z Alejandro Fallą, a potem z Del Potro w półfinale. Okazało się, że igrzyska, choć też odbywały się w Wimbledonie, były zupełnie innym turniejem. Trzy sety zamiast pięciu, inna atmosfera, organizacja, inne piłki, wszystko razem sprawiło, że Federer się rozkojarzył i przegrał igrzyska, a potem US Open.

Ale Szwajcara nie wolno skreślać. Skoro Connors mógł grać do 40. roku życia, to 31-letni Federer, ze swoją lekkością, szybkością, swobodną techniką i kondycją, może spokojnie dociągnąć do 35 lat na korcie. Od 10 lat nie opuścił żadnego turnieju wielkoszlemowego. Umie oszczędzać energię jak nikt inny. Na wolniejszych kortach Rolanda Garrosa i w Australii będzie mu pewnie ciężko wygrać, ale Wimbledon i US Open są w jego zasięgu. Dla mnie jest też obok Murraya faworytem Masters w Londynie na koniec sezonu. Nadal i Djoković nie lubią grać w hali, dla Federera to najlepsze warunki.

Nadal od Wimbledonu nie gra, leczy kontuzjowane kolana, znów mówi się, że jego tenis jest zbyt wyniszczający.

- Zdziwiło mnie, że nie wrócił na Puchar Davisa na korcie ziemnym. Ale dłuższa przerwa w jego przypadku jest chyba konieczna. Moim zdaniem nie powinien wracać w Azji czy na turniejach halowych w Europie, bo zupełnie mu nie leżą. Nawet gdy był w formie, niczego tam nie osiągnął. Powinien wrócić zimą na Bliskim Wschodzie i potem w Australii. Na pewno nie można go przekreślać.

Wspominał pan, że gdy Lendl siedział w loży Murraya, przypomniał pan sobie siebie w podobnej roli 30 lat temu - gdy pomagał Lendlowi.

- Nie byłem oficjalnie jego coachem, bo cały czas też grałem w tenisa, zresztą to były trochę inne czasy i takie role nie były jasno zdefiniowane, ale w latach 1979-85 pomagałem mu nieformalnie jako trener i menedżer. Ivan sam poprosił mnie o pomoc, gdy w Pradze w Pucharze Davisa wygrałem z dwoma jego idolami - Janem Kodeszem i Jirzim Hrebecem. Zaprosiłem go z Ostrawy do USA, mieszkał z moją rodziną w domu pod Nowym Jorkiem, potem kupił dom obok. Pomagałem mu na korcie, ale też poza nim. Dzięki mnie poznał żonę i został miłośnikiem golfa. Owczarki alzackie też hoduje pod moim wpływem. Do dziś otacza Ivana wielu Polaków, którzy kiedyś pracowali dla mnie. Świetnie mówi po polsku, razem ze mną podpisał swój pierwszy milionowy kontrakt z Adidasem.

Urodził się ze świetnym forhendem, jednym z najlepszych na świecie, ale nie potrafił uderzać płaskim bekhendem. Podcinał piłki slajsem, przez co często był zmuszony do ataku, a akcja wolej-siatka to nie był jego styl. Postawiłem wtedy tezę, że skoro ja całe życie męczyłem się z moim podcinanym bekhendem, to jednak warto zmienić to u Ivana. Zdecydowaliśmy, że nie wolno mu grać slajsem. Było z tym dużo stresu, ale Ivan nigdy nie zakwestionował żadnej mojej decyzji. Pamiętam, że w Las Vegas z Solomonem przegrał kiedyś 0:6, 0:6, bo próbował grać płasko lub top-spinem. Kilka miesięcy później grał z Solomonem w US Open. Pierwszy gem trwał pół godziny, Solomon zwyciężył, ale skończyło się 6:1, 6:0, 6:0. Lendl zatriumfował, nauczył się grać z bekhendu top-spinem i już nigdy nie przegrał z Solomonem. Na zawsze uciekł od "przerzutowców", bo od tej pory umiał grać mocno i agresywnie z bekhendu. Druga zmiana, jaką wprowadziłem u Lendla, to wytrzymałość. Musiał bardzo dużo pracować nad kondycją. Nie miał naturalnej wytrzymałości jak Borg czy Wilander.

Lendl, jak Murray, długo nie mógł wygrać turnieju wielkoszlemowego.

- Ale zdobył wcześniej Puchar Davisa i był numerem jeden. Przegrywał finały, bo nie radził sobie głównie z McEnroe i Connorsem. Nie lubił leworęcznych, atakujących tenisistów. Udało się w końcu z McEnroe w Paryżu w 1984 r. Amerykanin wspomina to zresztą do dziś jako swoją największą porażkę, bo mógł skompletować wszystkie cztery Szlemy, prowadził 2-0 w setach. Nasza taktyka z Ivanem była podobna do Murraya. Ustaliliśmy, że nie wygra atakiem, musiał poczekać na błędy. Ale długo się nie pojawiały. McEnroe zamienił kort ziemny w trawiasty, atakował po każdym serwisie swoim i Ivana. Lendl był zdruzgotany, niemal chciał zejść z kortu, ale ja cały czas mówiłem "poczekaj". I nagle McEnroe zepsuł wolej, mecz w końcu się odwrócił.

McEnroe twierdzi dziś, że obecna czwórka rankingu z Federerem, Nadalem, Djokoviciem i Murrayem to najlepsza czołówka rankingu w historii. Nie wiem, może mówi tak przez skromność, ale moim zdaniem w tamtych czasach, gdy grał on, Connors, Lendl, Borg, a za ich plecami byli jeszcze Vilas, Gerulaitis i kilku innych, to chyba jednak tamta czołówka była mocniejsza.

Agnieszka Radwańska doszła do finału Wimbledonu, ale potem coś się zepsuło.

- Na igrzyskach straciła pewność siebie. Przegrała w I rundzie, ale że jest czupurną, trochę rogatą duszą, nie chciała pokazać rozpaczy czy smutku, którego wszyscy pewnie oczekiwali. Cała ta sytuacja wytrąciła ją z równowagi. Myślała, że turnieje w USA ją otrzeźwią, ale tak się nie stało. Jest coraz więcej tenisistek, które uwierzyły, że mogą wygrać z Agnieszką. Zaskakują ją już nie tylko siłaczki w typie Kuzniecowej, ale też sprytnie grające dziewczyny, jak Cetkovska czy Vinci.

Z natury jestem jednak optymistą, bardzo cenię tenis Agnieszki, i myślę, że znów sobie poradzi. Do końca roku utrzyma się w piątce na świecie.

Agnieszce na pewno nie grozi los Karoliny Woźniackiej, która była nawet liderką rankingu, a teraz spada coraz niżej. Przy całej sympatii dla Karoliny, sukcesy odnosiła dzięki ciężkiej pracy, a nie talentowi. Nie była wcale najlepsza, grała po prostu regularnie, przebijała i walczyła, ale ta przygoda się skończyła i będzie trudno tam powrócić. Agnieszka ma niezwykły talent, atuty, których nie mają inne tenisistki. Jestem o nią spokojny.

W kobiecym tenisie ciągle panuje kryzys. Serena Williams jest najlepsza na szybkich nawierzchniach, bo znowu jej się chce, a poza nimi dominują Azarenka i Szarapowa. Kvitova jest wciąż nieobliczalna, tak samo jak Li i Stosur. Agnieszka wskoczyła wysoko, i wciąż może się tam utrzymać. Musi tylko odnaleźć dawną pewność siebie. Może znajdzie ją jesienią w Azji.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.