Wimbledon 2015. Jerzy Janowicz, mistrz autodestrukcji

Janowicz po słabym występie przegrał niespodziewanie w I rundzie Wimbledonu z reprezentującym Turcję Uzbekiem Marselem Ilhanem 6:7 (4-7), 4:6, 7:6 (7-4), 3:6. Choć ostatnie tygodnie w wykonaniu Polaka były obiecujące - na trawie w Halle urwał w ćwierćfinale seta piątemu na świecie Japończykowi Kei Nishikoriemu - to w Londynie na kort wyszło najgorsze wcielenie Janowicza.

Polak grał nierówno, chaotycznie, popełnił masę błędów, na dodatek szybko wpadł w spiralę złych emocji. Nie pojmuję, jaki sens mają ciągłe dyskusje z sędzią, denerwowanie się na okrzyki kibiców, przeklinanie i strojenie min. Owszem, byli gracze, których złe emocje napędzały, choćby John McEnroe czy Ilie Nastase, ale oni po emocjonalnych wybuchach grali lepiej i wygrywali nie tylko mecze, ale całe turnieje wielkoszlemowe. Janowicz gra gorzej i przegrywa.

Tenisista z Łodzi złe emocje zabrał potem na konferencję prasową, którą zaczął od kuriozalnej prośby, żeby jeden z polskich dziennikarzy opuścił salę. To sytuacja absolutnie skandaliczna i chyba bezprecedensowa, bo owszem, tenisiści nie mają czasem ochoty rozmawiać z niektórymi mediami, ale tu nie chodziło o wywiad jeden na jeden, ale o pomeczową konferencję. Gdyby był na niej przedstawiciel organizatorów lub zagraniczny dziennikarz, wybuchłby pewnie skandal. Jeśli Janowicz ma problem z konkretnym dziennikarzem, to od tego ma menedżera, żeby przeprowadzić jakieś rozmowy wyjaśniające spór. Naprawdę było na to mnóstwo czasu, ale przed turniejem. Wypraszanie dziennikarza z oficjalnej konferencji to ruch fatalny, przede wszystkim wizerunkowo dla samego zawodnika. Brak manier nigdy nie był dobrym nośnikiem reklamowym.

Gdy Janowicz wydukał już z siebie kilka słów o meczu - po porażkach nigdy nie jest rozmowny - zapytałem go, czy nie ma wrażenia, że złe emocje mu na korcie przeszkadzają, że może gdyby spróbował nad nimi panować, grałby lepiej. - Nie, nie mam takiego wrażenia - rzucił niecierpliwie.

Gdy patrzę dziś na tenisistę, który dwa lata temu sięgnął półfinału Wimbledonu i urwał w nim seta późniejszemu zwycięzcy Andy'emu Murrayowi, do głowy przychodzi mi tylko słowo "autodestrukcja".

Dziś Janowicz nie umie poradzić sobie z Ilhanem, a przecież jeszcze nie tak dawno wygrywał z Murrayem (Paryż Bercy, 2012), Jo-Wilfriedem Tsongą (Rzym, 2013) czy Richardem Gasquetem (Rzym 2013). Na Foro Italico Polak przegrał dopiero z Rogerem Federerem po meczu, który oglądało się jak najlepsze kino akcji. - Janowicz to przyszłość tenisa, niedługo może być w czołowej dziesiątce - mówił wówczas Szwajcar. Potem były jeszcze dwa świetne, choć przegrane mecze z Rafaelem Nadalem, a także kulminacja sezonu 2013 - półfinał Wimbledonu. 22-letni Janowicz był wtedy wymieniany jednym tchem obok Milosa Raonica, Grigora Dimitrowa i Kei Nishikoriego jako wschodząca gwiazda. Raonic jest dziś ósmą rakietą świata, Dimitrow - jedenastą, Nishikori - piątą. A Janowicz? Wirtualnie spadł właśnie z 47. na 49. miejsce, ale pewnie wyląduje jeszcze niżej, bo przed rokiem odpadł w Londynie w III rundzie i jeszcze kilku graczy może go przeskoczyć.

W 2014 r. Janowicz przeszedł operację stopy, przez kilka miesięcy mógł się usprawiedliwiać tamtą kontuzją, ale od jakiegoś czasu jest zdrów, a sportowo podążył w odwrotnym kierunku niż Raonic czy Dimitrow. W jego grze brakuje regularności, solidności, nie widać ciężko przepracowanych godzin na treningach. W jednym turnieju wzlatuje na dwa mecze, za chwilę znów nurkuje. I coraz częściej na korcie górę bierze złość. Kontakt z Janowiczem jest trudny, wiedzą o tym dziennikarze tenisowi. Rozmawiać o swojej formie ani treningu nie chce.

Pamiętam, gdy w 2013 r. pytałem na kortach w Londynie o Janowicza byłego mistrza Wimbledonu Richarda Krajicka. Holender powiedział wtedy, że to kandydat na czołową piątkę rankingu. - Z taką grą może wygrać Wimbledon - podkreślił.

Ale w głowie mam też inny obrazek. Konferencja prasowa z Janowiczem w Wimbledonie rok później. Dziennikarz "New York Timesa" przyszedł do Polaka, bo widocznie chciał napisać story o tym, jak sobie radzi półfinalista sprzed roku, wówczas jeszcze wciąż "jeden z największych talentów". Zadał pytanie: - Co było dla ciebie najtrudniejszą rzeczą w ostatnim roku?

Pytanie sensowne, bo Polak miał problemy zdrowotne i spadł w rankingu. Janowicz skrzywił się, stęknął i odpowiedział: - Spadło mi killing ratio w grze komputerowej "Battelfield".

Pan z "New York Timesa" więcej pytań nie miał.

Starałem się oddzielać Janowicza z kortu od Janowicza spoza kortu, ale widzę, że się nie da. Coraz bardziej mam wrażenie, że wciąż gra w jakąś grę komputerową i tu, i tam. Tu do kogoś strzeli, tam kogoś walnie, raz wygra, raz przegra. Ma jeszcze siedem żyć.

Janowicz ma wielki talent, o czym mówił nie tylko Krajicek, ale też Jim Courier czy Mats Wilander, ale robi wszystko, by go marnować. Ciągle gra w komputerową strzelankę, ale niestety, przegrywa. Ma 24 lata, ale zachowuje się, jakby miał 14.

Pomijając to, czy zachowanie Janowicza poza kortem podoba nam się, czy nie, to w sensie czysto sportowym - szkoda takiego talentu.

Tenisistki przed Wimbledonem. Czy Urszula Radwańska przebiła Anę Ivanović? [ZDJĘCIA]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.